Polemika wokół wizji Oświecenia

OD REDAKCJI „Polemik i Rozmówek”

Dyskusja  dotyczy artykułu Witolda Marciszewskiego pt. „Oświecenie czyli trend ku nowoczesności w wieku XVIII i współcześnie”  zamieszczonego w Czytelni Cafe Aleph pod sygnaturą A4:8.  

Poważnym mankamentem artykułu jest przedstawianie zalet idei oświeceniowych  bez rozpatrzenia narzucających się wątpliwości. Tytułem przykładu podam kilka takich narzucających się mi wątpliwości, które mogłyby zostać podniesione w polemice.

1. Autor cytuje z aprobatą Robertsona, który pisze, że 'commerce … disposes [nations] to peace’. Cóż, wydaje mi się, że to nieprawda. Okryte okrzyczaną niesławą wojny religijne były tylko bladym widmem wojen, które nastąpiły w imię ekonomicznych interesów, lebensraumów, szlaków handlowych, kolonii itd. W szczególności np. antysemityzm, który wyrósł w Niemczech na gruncie konkurencji ekonomicznej między Niemcami a Żydami, przerósł dalece ten, który wyrastał ze wspomnień o ukrzyżowaniu Chrystusa.

2. Autor pisze, że 'Widać było, że wolność handlu przyczynia się do dobrobytu, a ten z kolei przyczynia się do kultury związków międzyludzkich (politeness)’. Cóż, tak być może było między 'gentlemanami’. Czy lud w ogóle wzrastał wtedy (przełom XVIII i XIX w) w dobrobycie i w dobrych manierach – to jest już wątpliwe. Stanowczo  przeciwstawia się tej opinii np. G.K. Chesterton, który przekonująco argumentuje, że z punktu widzenia ludu znacznie lepsze warunki – i ekonomiczne i socjalne – panowały w Anglii w rozkwicie średniowiecza (idee samorządności zawodowej, terytorialnej a także np. opieki społecznej mają swoje źródło w tamtych czasach). Rozwój sytuacji w XIX w., w którym kapitalizm zasłużył sobie na opinię ustroju nieludzkiego, który trzeba znieść wszelkimi sposobami (z rewolucją włącznie), także nie potwierdza tego oświeceniowego dobrobytu.

3. Omawiając rozwój wczesnych społeczeństw  w punkcie (3), Autor wspomina o kolosalnej odmianie losu, jaką był rozwój rolnictwa. Z kontekstu wynika, że była to odmiana na dobre. Tymczasem wiele badań dotyczących tego okresu (w szczególności np. badań prowadzonych przez ekologów ewolucyjnych) wskazuje, że była to zmiana istotnie kolosalna, ale z punktu widzenia indywiduum – na gorsze. Rolnictwo umożliwiło zwiększenie populacji a centralizacja władzy ułatwiła sterowanie tą populacją, co wzmogło wydatnie możliwości bojowe władcy. Natomiast średnia długość życia jednostek dramatycznie spadła (m.in. wskutek chorób wynikających z koncentracji ludności) a wolność osobista uległa poważnemu ograniczeniu.

4. Autor twierdzi, że wojna jest grą o sumie zerowej. Skąd to wiadomo? Czy na pewno tak jest? Mnie się wydaje, że to różnie bywa, zależnie od wojny. Wiele wojen jest grami o sumie ujemnej (weźmy pod uwagę np. wpływ I wojny światowej na Niemcy i Rosję, walczące po przeciwnych stronach), być może bywają też wojny o sumie dodatniej (mocną kandydatką jest wojna secesyjna w USA, która per saldo opłaciła się obu stronom, poniekąd może nawet II wojna światowa, z czysto gospodarczego punktu widzenia). W każdym razie to jest temat bardzo dyskusyjny.

5. Chętnie i aprobująco stosuje Autor pojęcie ewolucji do stosunków społecznych. Zdaniem innych to bardzo niejasna i potencjalnie niebezpieczna metafora, a tzw. darwinizm społeczny ma bardzo ponure konotacje. Kiedy mówimy o ewolucji, mamy na myśli wspaniały rozwój, ale powinniśmy pamiętać o tym, co jest mechanizmem tego rozwoju: dobór naturalny, czyli survival of the fittest (czyli fizyczna eliminacja tych, którzy nie są dostosowani). Wiem, że podejmowane są próby zastosowania teorii ewolucji do rozwoju społecznego, w których mechanizm doboru byłby bardziej humanitarny. Wśród nich na uwagę zasługuje koncepcja wiedzy ewolucyjnej Poppera; znana też jest Dawkinsa koncepcja memu, moim zdaniem niezbyt przekonująca – zresztą sam Dawkins też się z niej już wycofuje po krytyce swoich kolegów ewolucjonistów (np. Stephena Jaya Goulda), uważając ją za bliżej niesprecyzowaną metaforę. Ale wynik tych prób jest daleki od oczywistości i w naukowym, profesjonalnym opracowaniu, które miałoby być wzorem dla myślenia o tych sprawach, trzeba to jakoś zauważyć i chociaż z grubsza zarysować perspektywy unikania trudności.

W przeciwnym razie oświadczenie, że Oświecenie było ofiarą totalitaryzmów, a
nie ich sprawcą, pozostaje w dużej mierze gołosłowne. Niewątpliwie było
ofiarą. Ale są uzasadnione wątpliwości, że było także ich częściowym
sprawcą.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Dialogi wokół recenzji, Filozofia polityczna. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Komentarze do Polemika wokół wizji Oświecenia

  1. Odpowiedź na „Polemikę […] – I” dzielę na trzy części. W obecnej (komentarz A) chcę poczynić pewne uwagi natury ogólnej, a w następnych (komentarze B i C) odnieść się do obiekcji 1-5.

    Komentarz A

    Najpierw – zarzut, którego X-1 nie stawia, ale samokrytycznie należy od niego zacząć. Podstawowy błąd moich wywodów na tym polega, że nie zdystansowałem się od bezmyślnego (choć nagminnego w literaturze) posługiwania się słowem „Oświecenie”. Tę samokrytykę podbuduję jednak pewną anegdotą samopochwalną. Dawno dawno temu, na seminarium prof. Stefana Swieżawskiego w KUL, gdy w pewnym kontekście użył on imienia „Arystoteles”, przerwałem mu krótkim pytaniem „który?”. Profesor popatrzył na mnie chwilę z namysłem, poczem powiedział „Tym pytaniem zdobył pan nominację na historyka filozofii”.

    Istotnie, w fachu historyka trzeba sobie zdawać sprawę nie tylko z
    różnorodności arystotelizmów, ale i różnorodności Arystotelesów, wśród
    których Profesor widział co najmniej dwóch: jednego orientacji raczej
    materialistycznej, drugiego orientacji raczej spirytualistycznej. Kierując
    się tą pluralistyczną regułą, mogłem potem dostrzec co najmniej dwóch
    Kartezjuszów (apriorysta od „Cogito” i empirysta w dociekaniach
    przyrodniczych), a tym bardziej mnogość kartezjanizmów. Także dwóch
    Leibnizów: finitystę wierzącego w algorytmiczną obliczalność świata oraz
    infinitystę z „Monadologii”.

    Tym bardziej należy kierować się ową regułą w przypadku tak złożonych
    kompleksów myśli, jak ten, który obejmujemy mianem Oświecenia. Ale nie musi być tak, że wymieniwszy elementy zbioru postaci czy zbioru idei objętych tym samym imieniem, poniechamy poszukiwań wspólnego rdzenia, czy choćby jakiejś relacji wiążącej przeciwstawne bieguny myśli. Wszak utworzywszy pewną klasę przez enumerację, potrafimy nieraz ująć ją również jako klasę abstrakcji czyli taką, której elementom przypisujemy coś wspólnego. Czy zawsze się to uda? Nie należy z góry przesądzać ani na „tak” ani na „nie”.

    Nie wyrzekam się więc tego, żeby w klasie poglądów oświeceniowych doszukiwać się wspólnego rdzenia, jak to (wypunktowane tytułem eseju) pojęcie trendu ku nowoczesności. Przystąpiłem jednak do tego zbyt pochopnie, bez dokonania owej wstępnej enumeracji w stylu Swieżawskiego. Inna rzecz, że trzeba by wtedy napisać nie jeden lecz serię artykułów. A trzymając się konwencji blogu, gdy trzeba rzecz zawrzeć w paru akapitach: jakim streszczeniem dałoby się taką serię zapowiedzieć? Oto jego próba.

    §2. W pierwszym przybliżeniu, głównych nurtów oświeceniowych rysuje się
    cztery: angielski, francuski, niemiecki i szkocki. Wyliczenie geograficzne
    ułatwia refleksję nad tym, jakie czołowe nazwiska, a wraz z tym ich poglądy, reprezentują dany obszar. Ujawniają się wtedy głębokie różnice w filozofii politycznej, ale na ich tle rysuje się wspólna myśl, obca wcześniejszym epokom: że możliwe jest i pożądane daleko idące ulepszanie zastanego porządku politycznego i społecznego. A więc to, co dziś nazywamy modernizacją.

    Wraz jednak z pytaniem, w jakim to czynić kierunku i jakimi środkami,
    pojawia się dramatyczny protokół rozbieżności. Jeśli zarzucać Oświeceniu
    arbitralność w projektowaniu nowego porządku, gdy wszystko wymyśla się od nowa, nie bacząc na doświadczenie wieków i przesadnie wierząc w rozum projektantów, to nie dotknie ów zarzut ani trochę myślicieli angielskich, szkockich czy niemieckich, szukających równowagi między wypróbowanym już ładem i reformami na rzecz postępu (więcej na ten temat – w Komentarzu C).

    Jedną ideę oświeceniową, szczególnie na tle dziejów ludzkości radykalną,
    wyznawali po równi rewolucyjni radykałowie i umiarkowani reformatorzy:
    postulat zniesienia niewolnictwa; dodajmy, że ci drudzy (Szkoci i Anglicy)
    wcielali ją efektywnie w życie, podczas gdy pierwsi skończyli na
    deklaracjach. Była to rewolucja moralna na wielką historyczną skalę –
    pierwszy kamień, który poruszył lawinę działań przeciw wykluczeniu
    i na rzecz emancypacji warstw upośledzonych.

    Inny element wspólnego rdzenia myśli oświeceniowej to przekonanie o potędze rozumu uzbrojonego w naukę. Zrodzone z olśniewających osiągnięć fizyki Newtona. Podzielane nie tylko przez jego rodaków, lecz także przez luminarzy francuskich, jak Voltaire, czy niemieckich, jak Kant.

    §3. Korekta, którą tu wnoszę w stosunku do mego dawnego tekstu, polega na tym, że rozważania na temat Oświecenia poprzedza się wyszczególnieniem i charakterystyką nurtów obejmowanych tym jednym mianem, a przecież dalece zróżnicowanych. I dopiero po takim przygotowaniu jest sens poszukiwać momentów wspólnych.

    Polecałbym podobne podejście innym autorom, wśród których nader wielu
    wygłasza jednozdaniowe syntezy w rodzaju: „[there are] connections within
    the triangular problem field Enlightenment-Modernity-Genocide.” (zob.
    Załącznik do pozycji A4:8 w Czytelni Cafe Aleph). W kontekście – ani śladu
    wyjaśnienia, jakie to nurty czy jacy autorzy oświeceniowi byliby uwikłani w
    ludobójstwo, i kto w XX wieku czerpałby z tej ludobójczej inspiracji: czy
    może np. Lenin był pod wpływem Adama Smitha? Hitler pod wpływem Kanta?

    Chętnie przyznaję, że naszkicowaną wyżej ewolucję mojego myślenia
    zawdzięczam w znacznej mierze dyskusji, która się wywiązała po
    przedstawieniu mojego manuskryptu paru osobom, a także po wygłoszeniu na tenże temat odczytu w Polskim Towarzystwie Filozoficznym.

    Jestem więc szczerze wdzięczny za zgłoszone obiekcje, nie tylko za ich inspirującą konkretność historyczną (a na konkrety łatwiej odpowiadać niż na ogólniki), lecz także za to, że pełnią funkcję pryzmatu, który rozdziela widmo problemów jakby na poszczególne, bardziej uchwytne barwy, co zwiększa szansę konkluzywności. Liczę na nią jako na owoc obecnej polemiki.

  2. Komentarz B
    Jest to kontynuacja komentarza A. Dotyczy ona obiekcji 1-4 w komentowanym tu wpisie Recenzenta X-1. W klamrach podaję stronę dyskutowanego artykułu, umieszczonego pod sygnaturą A4:8 w Czytelni Cafe Aleph: calculemus.org/CA/indeks.html

    Ad 1. [s.6] X-1 trafnie przypomina w tym punkcie zjawisko krwawych wojen zwanych handlowymi; szczególnie odrażający przykład to brytyjska „dyplomacja kanonierek” wobec Chin. W jakim jednak sensie były one „handlowe”? Nie po to je prowadzono, żeby zwiększyć zasięg wolnego handlu, lecz przeciwnie — żeby go drastycznie ograniczyć na korzyść państwa dążącego brutalnie do monopolizacji rynków na własną korzyść. Prawidłowa więc nazwa dla przywołanego zjawiska byłaby „wojny o handlowy monopol”, a wtedy odium, które słusznie żywi X-1, spadnie na słowo „monopol”, a nie „handlowy”. Podpisuję się pod ideą Robertsona nie z powodu lirycznej przesady, z jaką on opiewa wymianę handlową, ale dlatego, że pod tą poetyką odczytuję zdecydowaną krytykę ówczesnego merkantylizmu, co się tłumaczy na ideę wolnego handlu międzynarodowego; jego owocami świat cieszył się np. w fazie pierwszej globalizacji (przełom w. XIX i XX). A dziś… Robertson byłby pewnie rad z działalności WTO. Nie jest ona czymś tak sielankowym, jak jego opowieść, bo porządek handlowy, wciąż bardzo daleki od jakiegoś optimum, wykuwa się tam w pocie czoła. Nie zadowoli on po równi wszystkich, ale bardziej niż nacjonalizm i protekcjonizm ma szanse się przyczynić do ucywilizowania międzynarodowych stosunków gospodarczych.

    Ad 2 [s.6] To naturalny bieg rzeczy, że wzrost poziomu kulturalnego zaczyna się od sfer uprzywilejowanych ekonomicznie i społecznie. Paradygmatu dostarcza renesansowa Florencja, która była największym europejskim centrum finansów i największym centrum kultury artystycznej. Jest to korelacja podobna co do siły prawom przyrody. Z czego mieliby Medyceusze finansować arcydzieło architektury — największą w Europie kopułę katedry z jej wspaniałym malarstwem — gdyby nie byli największymi w Europie finansistami? A czy mógłby św. Antonin w tak wielkim stopniu szerzyć kulturę stosunków międzyludzkich, w szczególności opiekuństwa wobec wykluczonych, gdyby nie był biskupem tejże Florencji z jej bogatym mieszczaństwem datkami wspierającym sierocińce i inne dzieła pobożne?

    Słuszna jest, choć odbiegająca od tematu, uwaga Recenzenta, że polepszenie doli ludu nie zawsze idzie w parze z coraz lepszym położeniem warstw górnych. Bywa w niejednej fazie historycznej odwrotnie, ale na dłuższym dystansie proszę porównać: np. jak to w minionym wieku polski chłop zakładał swe jedyne buty dopiero w kościele, żeby ich nie nadwyrężyć pieszą wędrówką, a dziś zajeżdża do tegoż kościoła swoim samochodem. Ale to już nie tyle kwestia oddziaływania takiej czy innej filozofii, lecz niesamowitych przemian technologicznych.

    Ad 3. [s.4] Dyskusji z tym punktem nie podejmuję — w myśl zasady, którą
    głoszę w książce „Sztuka dyskutowania”, że mistrzostwo dyskusyjne polega
    czasem na wstrzymaniu się od dyskusji. Nie wstrzymuję się tu zupełnie, ale
    ograniczam się do skrótowej uwagi, że X-1 w tym punkcie (jeszcze bardziej niż w innych) rozumuje wg schematu: „zmiana stanu A na stan B pociąga duże koszty, więc lepiej, żeby tej zmiany nie było”. Teraz siła argumentacji
    zależy od tego, jak się określi „duże”. Przecież wielkość bezwzględna (choćby bardzo duża) niczego o wartości danej zmiany nie przesądza, bo trzeba ją porównać z tym, jak wielką korzyść przyniosło przejście od A do B. Podstawmy teraz za A stan przed powstaniem rolnictwa ze stanem po jego zaistnieniu. Zamiast dyskutować nad tym, które jest obiektywnie korzystniejszy, zapytam tylko retorycznie „ad hominem”: w którym stanie wolałby żyć X-1?

    Ad 4. [s.6] Przyznaję, że w tym punkcie uległem podręcznikowym stereotypom. Wnikliwsza refleksja, w rodzaju tej, jaką podpowiada X-1 prowadzi do obrazu bardziej złożonego. Dzięki otrzymanej od X-1 zachęcie do pomyślenia na temat „zerowości” wojny sięgnąłem do popularyzacyjnej, lecz godnej też miana studium monograficznego, książki Roberta Wrighta „Nonzero. The Logic of Human Destiny”, 2000. Autor przyznaje, że w pewnych przypadkach wojna jest grą o sumie negatywnej, choć nie uważa takich przypadków za typowe.

    Na uwagę 5 odpowiem w komentarzu C.

  3. Wiktor Welenc pisze:

    Odnośnie przykładu I wojny światowej i tego czy była grą o sumie ujemnej: niewątpliwie żadne państwo zaangażowane w tę wojnę długotrwale nie wyszło z niej z zyskiem, nawet Francja i Wielka Brytania które po wojnie znalazły się przy wersalskim stole jako twórcy nowego ładu światowego i w ramach tego ładu osłabiły swego przeciwnika, zyskały terytorialnie/kolonialnie, poniekąd ekonomicznie (reparacje wojenne) skończyły raczej na minusie, począwszy od tej wojny słabnie ich pozycja jako wielkich imperiów a Francja do tego przeżywa hekatombę populacyjną która, wraz z związaną z nią traumą, spowodowała tak wielka porażkę w II wojnie światowej i słabość polityki francuskiej w okresie międzywojennym, która obliczona była jedynie na unikanie dalszych strat populacyjnych.

    Nietrudno znaleźć jednak tego kto z wojny wyszedł z zyskiem i to z zyskiem olbrzymim. Są to Stany Zjednoczone. Dla nich Wielka Wojna była wejściem do wielkiej polityki międzynarodowej, całkiem dosłownie początkiem amerykańskiej nowoczesnej armii dzięki sprzętowi od Ententy otrzymanemu w 1917 roku a także uczyniła je centrum ekonomicznym i komercyjnym powojennej gospodarki, co świat boleśnie odczuł w 1929 gdy krach nie, jak kiedyś, w Londynie ale w Nowym Jorku doprowadził do światowego kryzysu ekonomicznego. Innymi słowy, IWŚ stanowiła niezbędny wstęp do IIWŚ która uczyniła USA światowym supermocarstwem i finalnie wywyższyła jego pozycję nad z własnej winy zniszczoną Europę. Co więcej, myślę że nawet gdyby w latach 1914-1918 w USA zwyciężył izolacjonizm, te i tak by zyskały, choć może w mniejszym stopniu. Gdy więc nie umiemy znaleźć tego kto odnosi korzyści wśród uczestników należy szukać go wśród tych którzy nie uczestniczą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *