„Zwyczajny cud” to tytuł wpisu Agnieszki w jej blogu pod datą 21 września 2012. Oto jego treść.
„Wyszłam dziś rano do ogrodu rozwiesić pranie i zachwyciłam się piękną, świeżo rozkwitłą różą Lichtkönigin Lucia. Ścięłam pęd z kilkoma kwiatami i zabrałam do domu. Róża stała w wazonie i pachniała. […] Nagle uświadomiłam sobie, że to jest jakiś cud, dar i niezwykłość – że oto mogę sobie wyjść do ogrodu, ściąć moją własną różę i cieszyć się nią bez żadnej okazji. Większą część życia spędziłam mieszkając w bloku i nie przypuszczałam, że będę miała własny ogród. A teraz, kiedy już go mam, wydaje się to tak bardzo oczywiste. I tylko czasem spada na mnie olśnienie, że tak naprawdę doświadczam cudu.”
Niech kontekstem dla tej impresji będą zdania z autobiografii Agnieszki w tymże blogu. „Odkąd zamieszkała w domu z ogrodem nieustannie zachwyca się pięknem natury. Każdego roku sadzi i sieje nowe kwiaty, które potem służą jej jako inspiracja do obrazów.”
Trzeba wiedzieć o życiu Agnieszki i Szymona coś, co wyjaśni, dlaczego tytuł jej wpisu uzupełniam frazą o „stawaniu się sobą”. Otóż przeprowadzka z bloku do własnego domu z kawałkiem ziemi mogła się dokonać tylko dzięki niezwykle silnemu pragnieniu i wyrazistej wizji wspólnego życia wśród drzew i kwiatów. Była to wizja motywująca tak silnie, że udało się ją urzeczywistnić mimo spiętrzonych trudności, udało się też natchnąć nią otoczenie rodzinne, które ją w miarę sił wsparło.
Bardziej dramatyczne, bo nie wolne od rozterek i konfliktów oblicze samorealizacji, czyli poszukiwania własnej tożsamości, ukazuje książka Agnieszki „Matecznik”. To słowo pochodne od „matka” oznacza bezpieczną ostoję, jaką jest dla Agnieszki i Szymona z czterema córkami ich otoczony kwiatami dom. Co jednak się dzieje, jeśli nie tylko w byciu matką widzi się drogę do stania się sobą? Jeśli nie da się realizować potencji i dążeń czy to malarskich czy pisarskich bez poświęcania im lwiej części uwagi, sił i czasu? Na której drodze bardziej można stawać się sobą? Jak ustalić proporcje między własnym prawem do tożsamości a obowiązkami wobec rodziny? „Matecznik” jest książką wartą lektury nie dlatego, żeby odpowiadała na te pytania, lecz dlatego, że uświadamia ten typ konfliktu, z którym musi się dołać każdy, kto poszukuje dominanty swojej tożsamości.
Dobrze się ta historia nadaje w obecnym blogu do cyklu „Ceterum censeo”. Posługuję się tym skrótem wziętym z dziejów starożytnych, jako że symbolizuje on śmiałość i stałość w wypowiadaniu i realizowaniu własnych idei. Innych niż poglądy uznawane w otoczeniu, popierane przez autorytety, upowszechniane modą czy stereotypem. W historycznym kostiumie hasło to wyraża zachowanie, które w języku dotyczącym obrad i dyskusji określamy jako ,,głos osobny”. Agnieszka należy do tych, co się nie lękają przemawiać głosem osobnym. I za tę uporczywą realizację własnego stylu, czyli bycia sobą, bywa nagradzana przez takie przeżycia, jak to z cudem rozkwitłych róż.
Weźmy to doświadczenie za punkt wyjścia filozoficznej medytacji na temat stawania się sobą.
* * *
Głęboką metafizyczną rację dla poszukiwań własnej tożsamości znajdujemy u Gottfrieda Wilhelma Leibniza (1646-1716). Ten wielki matematyk i filozof pojmował Stwórcę w kategoriach na wskroś dzisiejszych jako programistę świata. A rozumiał stwarzanie świata jako proces obliczeniowy sterowany gigantycznym superprogramem o nieskończonej liczbie kroków.
Są w nim zawarte podprogramy określające rozliczne trajektorie rozwoju ludzkich indywidualności. Są to tory idealne, teoretycznie możliwe do realizacji; praktycznie jednak, w realnym świecie, nie osiągają one ideału,lecz się bardziej lub mniej doń zbliżają. Im większe przybliżenie, tym wyższy poziom stawania się sobą. Bohaterka „Matecznika” stała przed problemem natury optymalizacyjnej: jak wyliczyć proporcje zaangażowań artystycznego i rodzinnego, żeby znaleźć się jak najbliżej ideału swej trajektorii?
Odwiecznym wzorcem odczytywania i realizowania idealnego programu własnej tożsamości jest Sokrates. Zwykł on powiadać, że gdy nie wie, co czynić w konflikcie wartości, wsłuchuje się w głos wewnętrzny, pytając go o rozwiązanie. Nazwał ten głos dajmonionem. Mówiąc metaforą informatyczną, można powiedzieć, że ów dobry demon to kod źródłowy, w którym została zaprogramowana trajektoria lotu w kierunku urzeczywistnienia siebie samego.