Do niniejszego wpisu zainspirowała mnie dyskusja nad zagadnieniem poznawczego optymizmu, w której pojawiło się pojęcie nieskończoności, a wraz z nim zostało przywołane cantorowskie określenie strachu przed nieskończonością, czyli horror infiniti.
Wydaje mi się, że wątek ów zasługuje na osobną dyskusję – i stąd niniejszy wpis.
Zacznę zgodnie ze swoim belferskim temperamentem. Otóż z moich szkolnych obserwacji wynika, że wielu uczniów odczuwa odruchowy strach przed nieskończonością. Zwykłe liczby, nawet bardzo duże, i zwykłe działania na nich, nawet dość skomplikowane – to jest dla uczniowskiej wyobraźni coś uchwytnego. Gdy natomiast przychodzi policzyć granicę funkcji przy x dążącym do nieskończoności – wtedy zjawia się problem.
Intuicja uczniowska zawodzi na przykład wtedy, gdy pojawia się wyrażenie typu „zero razy nieskończoność” (czyli mówiąc obrazowo: splatają się ze sobą dwa procesy, z których pierwszy prowadzi do wielkości coraz mniejszych, a drugi do wielkości coraz większych), albo wyrażenie typu „jeden do potęgi nieskończoność” (czyli: jeden proces ciąży ku jedynce, a równoległy do niego, ten w wykładniku, pędzi ku nieskończoności). W wypadku pierwszym intuicja uczniowska podpowiada błędnie, że szukaną granicą musi być zero (bo zero razy cokolwiek daje zero), a w drugim, że nieuchronnie musi wypaść jeden (bo jedynka podniesiona do dowolnej potęgi daje jedynkę). Wiadomo tymczasem – o czym pouczają twierdzenia analizy matematycznej i wcale nietrywialny rachunek granic – że odpowiedź każdorazowo zależy od dokładniejszego kształtu „splecionych ze sobą” wyrażeń, a mówiąc nieco inaczej: od tempa opisywanych przez nie procesów. Przede wszystkim od tego, jak szybko dany proces zmierza ku nieskończoności, czyli jak „duże” nieskończoności wchodzą w grę.
Mamy zatem jeden z objawów cantorowskiego horror infiniti: chorobę jakby dziecięcą, bo typową dla osób, które stykają się z nieskończonością po raz pierwszy.
Skąd się ów objaw bierze? Złośliwością byłoby stwierdzić, że z nieuctwa. Wydaje mi się, że po części z trudnej materii zagadnienia, a po części, z odruchowego protestu: „po co to? po co badać funkcje w jakichś abstrakcyjnych sytuacjach granicznych (coraz bliżej zera i coraz dalej, ku nieskończoności), skoro mamy kalkulator/komputer i zawsze możemy obliczyć wartość funkcji dla konkretnego x (bardzo małego lub bardzo dużego); co więcej, możemy obejrzeć wykres funkcji na ekranie”.
O niepoprawności takiego nastawienia dalej.
Teraz zaś przejdźmy do filozofów.
Szczególnie dobrym przykładem filozoficznego horror infiniti jest stosunek do zagadnienia indukcji, indukcji niezupełnej. Otóż zastanawiając się nad istotą myślenia o czymkolwiek (czy to o faktach z życia codziennego, czy to o faktach naukowych), nieuchronnie dochodzimy do wniosku, że każda próba uogólnienia (indukcyjnego) musi być zawodna. Niezliczoną ilość razy wsiadamy do samochodu, przekręcamy kluczyk w stacyjce i ruszamy – nie możemy jednak przyjąć, że tak będzie za każdym razem. Podobnie w nauce: stawiamy dobrze uzasadnione hipotezy, akceptujemy je, bo mają oparcie w dotychczas zaobserwowanych faktach – nie możemy założyć jednak, że jakieś przyszłe fakty ich nie obalą.
Pesymistycznym uogólnieniem tego rodzaju spostrzeżeń jest wszelka myśl sceptycka, głosząca – mówiąc bardzo zgrubnie – że nie ma na świecie nic pewnego, że nie istnieje żadna niepowątpiewalna wiedza ogólna. A nie istnieje dlatego, że musiałaby czerpać swoje uzasadnienie z nieskończonej liczby przesłanek i musiałaby opisywać nieskończoną mnogość możliwości.
Trzeba zauważyć przy tym, że konsekwentny pesymista-sceptyk, podważając słusznie niezawodność indukcyjnych uogólnień, po prostu musi przejawiać horror infiniti. Nie może stwierdzić ozdrowieńczo, że posiadł wiedzę bezwzględnie pewną (o tym że nie istnieje wiedza bezwzględnie pewna); musi lękać się, że wszelka wiedza – również i ta, którą głosi – jest dotknięta zarazą nieskończoności.
A jak się ma nasz horror infiniti do dyskusji, która już rozgorzała w blogu. Moim zdaniem ma się tak, że niektórzy dyskutanci (w tym ja) zestawiają nieskończonościowy charakter niektórych problemów (np. takich, dla których trzeba się liczyć z nieskończonym lub nierozsądnie długim czasem algorytmicznego rozwiązywania) ze skończonością ludzkiego umysłu i otaczającego go fizycznego świata.
Niektórzy powiadają tak: cóż nam po tym, że pewne problemy są rozwiązywalne/obliczalne w zasadzie, skoro do ich faktycznego rozwiązania potrzeba więcej czasu niż liczba mikrosekund od początku znanego nam Wszechświata i/lub więcej cząstek elementarnych niż znajduje się w znanym nam Wszechświecie. A jeśli rzecznicy takich poglądów przyjmą, że umysł ludzki nie dysponuje jakimś przyrodzonym (intuicyjnym?) wglądem w nieskończoność, to mogą (choć chyba nie muszą) odczuwać zrozumiały lęk przed nieskończonością.
******
W tym momencie moglibyśmy stwierdzić smutno, że horror infiniti istnieje, że ma całkiem uzasadnione źródła, i że ci, którzy zastanawiają się nad nieskończonością muszą – w takim czy innym stopniu – ów horror przeżywać.
Moglibyśmy tak stwierdzić gdyby…
No właśnie, gdyby nie fakt, że natura ludzka ma odruchową skłonność do przezwyciężania lęku, a jedna z najbardziej skutecznych terapii polega na oswajaniu (czy może lepiej: przyswajaniu) zjawiska, które lęk powoduje.
I dokładnie taką terapię zastosowano w przypadku nieskończoności.
W toku wielowiekowego rozwoju nauk ścisłych, głównie zaś matematyki, udało się wytworzyć pojęcia, które dały nam lepszy wgląd w zagadnienie nieskończoności (być może pojęcia te odsłoniła ludzkiej wyobraźni matematyczna intuicja). Co więcej udało się zbudować wokół tychże pojęć całe teorie i będące ich częścią (algorytmiczne) rachunki.
Pora ujawnić jakie pojęcia mam na myśli.
Są to: pojęcie równoliczności zbiorów (przede wszystkim nieskończonych), pojęcie granicy (np. ciągu czy funkcji), oraz idea indukcji matematycznej.
Słów kilka o każdym z nich.
Dzięki pojęciu równoliczności zbiorów udało się uchwycić ważkie różnice między różnymi typami nieskończoności, które wcześniej zlewały się w jedno, nie dość jasne jeszcze, pojęcie po-prostu-nieskończoności. Udało się nadto powiązać te typy z różnymi rodzajami liczb (np. innego rodzaju nieskończoność trzeba było przypisać liczbom naturalnym, a innego rodzaju liczbom rzeczywistym). Dostrzeżono także, jako nieuchronny wniosek z twierdzenia Cantora o zbiorze potęgowym, że istnieje (przynajmniej w świecie matematycznych konstruktów) nieskończenie wiele rodzajów nieskończoności. To wszystko mogło wprawdzie wzmóc czyjś horror infiniti (wszak nieskończoność nieskończenie się rozmnożyła), z drugiej strony jednak, sprzyjało przyswojeniu nieznanego.
Dzięki pojęciu granicy – moim zdaniem dużo bardziej płodnym poznawczo niż poprzednie – udało się zrozumieć ściśle, dokąd mogą zmierzać procesy nieskończone. Okazało się, na przykład, że niektóre z nich pozornie tylko biegną w nieskończoność, naprawdę zaś są ograniczone (co pozwoliło uporać się z niektórymi paradoksami starożytnych). Na „granicznym fundamencie” wzniesiono imponujący gmach analizy matematycznej, wraz z kluczowymi dla niej rachunkami: rachunkiem granic właśnie oraz rachunkiem różniczkowo-całkowym.
Co bardzo ważne, z perspektywy tych rachunków możemy spoglądać całościowo, jak gdyby „z lotu ptaka”, na pewne obiekty nieskończonościowe, chociażby funkcje. W formie prostej ilustracji przywołajmy przykład „uczniowski” z początkowej część wpisu. Otóż żaden kalkulator, żaden komputer nie pozwoli nam obejrzeć funkcji w całości – możemy ją „podglądać’ wyrywkowo tylko, w takim lub innym zakresie i powiększeniu. Dzięki analizie matematycznej zyskujemy natomiast precyzyjny obraz całości – widzimy, czy i gdzie funkcja jest ciągła, jak zachowuje się przy punktach nieciągłości, gdzie rośnie, a gdzie maleje, jaką tendencję wykazuje na nieskończonych krańcach swojej dziedziny. Zyskujemy zatem całościowy wgląd w przebieg analizowanej funkcji. To wszystko są niby rzeczy elementarne, ale nader często nie rozumiane.
Dochodzimy wreszcie do idei indukcji matematycznej. Dzięki niej jesteśmy w stanie posiąść wiedzę bezwzględnie pewną o nieskończonym zbiorze obiektów (przeliczalnych). Na przykład taką, że liczność zbioru wszystkich podzbiorów zbioru n-elementowego wynosi dokładnie 2 do potęgi n-tej. W ten sposób (oczywiście nie za pomocą przytoczonego twierdzenia, lecz ogólnie, za pomocą matematycznej indukcji) pokonujemy nieskończoność definitywnie – potrafimy bowiem orzekać prawdziwie o nieskończonych zbiorach obiektów. Za naszą pewność płacimy oczywiście pewną cenę – nie orzekamy bowiem o obserwowanych tu i teraz obiektach świata fizycznego (do których miałaby zastosowanie indukcja nie-matematyczna), lecz o naszych konstruktach teoretycznych, przynależnych do świata obiektów matematycznych (które, być może, ale to już zależnie od interpretacji filozoficznej, odpowiadają w miarę ściśle jakimś zbiorom obiektów fizycznych).
Mimo wszystko jednak coś zyskujemy.
Zyskujemy kolejny wgląd w krainę nieskończoności, która nawet jeśli jest naszym tylko wytworem, napawa nas zrozumiałym lękiem.
******
Tyle tytułem wstępu do dyskusji, którą zagaiłem ze swojej perspektywy, zgodnie ze swoimi filozoficzno-matematycznymi zainteresowaniami.
Czekam na głosy ukazujące inne perspektywy…