O liczbach nieobliczalnych – na chłopski rozum

Około dwóch miesięcy temu wprowadziłem do blogu – trochę na próbę, a trochę dla zabawy – nowy jakby gatunek tekstów typu „o rzeczach trudnych – na chłopski rozum”. Na dobry początek zamieściłem dialog z rolnikiem, którego chłopski rozum wniknął całkiem dobrze w niełatwy temat nieskończoności zbiorów. Żywa reakcja na tamten tekst (około 20 burzliwych miejscami komentarzy) zachęciła mnie do kontynuacji…

W kolejnym dialogu chłopa zastąpił księgowy, a zbiory ustąpiły miejsca liczbom. Konwencja jednak pozostała ta sama: rozmówca matematycznej reporterki nie za bardzo „wyznaje się” na dyskutowanym pojęciu, stopniowo jednak oswaja się z nim i próbuje przymierzyć doń swą nie-matematyczną intuicję.
W zamierzeniu autora ma to być wstęp do dyskusji z czytelnikiem, który być może zechce dowiedzieć się czegoś więcej, a być może też, dysponując większą od autora wiedzą, pewne jego wyjaśnienia skoryguje lub uzupełni…

Zapraszam do lektury – Paweł Stacewicz.

******

Z  KSIĘGOWYM O LICZBACH NIEOBLICZALNYCH
(czyli o tym, czego nie mogą policzyć komputery)

W niewielkim pomieszczeniu biurowym pracuje przy komputerze młody mężczyzna. Przypatruje mu się stojąca w drzwiach młoda dziewczyna z charakterystyczną reporterską torbą na ramieniu. Gdy mężczyzna przerywa pisanie na komputerze, odzywa się doń.

Dzień dobry. Przypatruję się Panu od dłuższej chwili i widzę, że Pan ostro liczy…

– Taka praca. A Pani, przepraszam, do kogo? Była Pani umówiona?

A i owszem. Chyba nawet z Panem: 17.30,  wywiad z księgowym o liczbach.

– Oj, faktycznie. Bardzo Panią przepraszam. Za chwilkę będę gotowy…

Odwraca się do komputera. Wpisuje pospiesznie ostatnie dane, zamyka laptop i mówi:

– W porządku, możemy zaczynać.

W takim razie, raz jeszcze dzień dobry. Wyjaśnię na początek, że wywiad nasz ukaże się na antenie radia edukacyjnego MAT, a ma traktować o liczbach nieobliczalnych.

– Pamiętam, pamiętam… I przyznam się, że temat ten nadal brzmi dla mnie dość frapująco.

Domyślam się, że to nie liczby Pana frapują, lecz ich ewentualna nieobliczalność?

– No tak! Na mój zdrowy księgowy rozum liczba to coś, co można obliczyć. Nie zawsze samemu, częściej za pomocą kalkulatora lub komputera, ale zawsze jakoś można…

A z jakimi liczbami ma Pan w swoim księgowym fachu do czynienia?

– No cóż. Ze zwykłymi raczej. Przed chwilą, na przykład, sumowałem w Excelu liczby czterocyfrowe z dwoma miejscami po przecinku.

Ale nie były to liczby naturalne?

– No nie. O ile dobrze pamiętam, liczby naturalne to 1, 2, 3, 4 itd.,  zawsze o jeden więcej. Bez żadnych miejsc po przecinku. Takie jakby najprostsze liczby całkowite.

To się oczywiście zgadza. A te Pańskie „zwykłe liczby z Excela” są, rzecz jasna, bardziej skomplikowane. Jakbyśmy je nazwali?

– Czy ja wiem? Ułamki? … Liczby dziesiętne z częścią ułamkową?…
Wymierne chyba. Tak: wymierne.

No tak. Przypomnę słuchaczom, że jakkolwiek liczby wymierne można przedstawiać w postaci dziesiętnej (np. 7/4 to 1.75),  to definiuje się je jako liczby postaci „m dzielone przez n”, gdzie zarówno m, jak i n, należą do liczb całkowitych.
A teraz pytanie do Pana:  czy według Pana prócz wielkości wymiernych istnieją inne jeszcze rodzaje liczb?

 – No tak! Są jeszcze liczby niewymierne.

 – Może jakiś przykład?

 – Jasne. Na przykład Pi, czyli 3 i 14 setnych.

 – A dalej?

 – No właśnie. Dalej to, po pierwsze, nie pamiętam, a po drugie, pamiętam, że nie ma żadnej reguły, która pozwalałaby wypisywać kolejne cyfry.

 – Dobrze Pan to ujął. Właśnie ów brak reguły powoduje, że Pi jest liczbą niewymierną, czyli taką, której nie da się przedstawić w postaci m/n.

 – Aaaha. Czyli to tu pojawia się nieobliczalność … Prawdę mówiąc, trochę się rozczarowałem.

 – Niech Pan się nie denerwuje. To jeszcze nie TO…

 – Jak to: nie TO?

 – TO jeszcze nie jest liczba nieobliczalna. Liczba Pi, a razem z nią wiele innych wielkości niewymiernych (choćby pierwiastek z dwóch) ma tę własność, że da się ją obliczyć z dowolną zadaną dokładnością.

 – Tutaj się ciutkę pogubiłem. W jaki sposób można ją obliczyć z dowolną zadaną dokładnością, skoro nie znamy reguły generowania kolejnych cyfr jej rozwinięcia dziesiętnego?

 – W pewnym sensie regułę znamy. Ale jest ona dana w sposób dość skomplikowany, za pomocą nieskończonego szeregu liczbowego, którego granicą jest właśnie liczba Pi. Ten szereg to jakby nieskończona suma liczb, które określamy jednolitym wzorem.

 – Rozumiem. Mamy ten wzór i mamy regułę sumowania. A to wystarczy, by naszą liczbę obliczać coraz dokładniej…

 – Dokładnie tak jest. A im więcej sumujemy kolejnych liczb ( tak naprawdę są to wyrazy pewnego ciągu), tym większą zyskujemy dokładność.

 – Konkludując: Pi jest liczbą niewymierną, choć obliczalną.

 – Powiedział Pan jak matematyk.

 – Bo rzecz mnie wciąga. Domyślam się, że istnieją jakieś specjalne liczby niewymierne, których nie sposób obliczyć na podobieństwo Pi…

 – Tak jest. Ich istnienie udowodnił w XX wieku Alan Turing – jeden z pierwszych i najlepszych podówczas specjalistów od maszyn liczących. 

 – Podał jakiś przykład?

 – Nie. Lecz wykazał ściśle, że założenie o istnieniu liczb wyłącznie obliczalnych prowadzi do logicznej sprzeczności. Tym samym stało się jasne, że muszą istnieć nieuchwytne dla maszyn rodzaje liczb niewymiernych. A co więcej: musi być ich nieskończenie wiele.

 – Powiedziała Pani: „nieuchwytne dla maszyn”. Ale jakich?

 – Cyfrowych. Dowód Turinga dotyczy maszyn cyfrowych, a konkretniej wszelkich możliwych algorytmów, które mogą być wykonane na wszelkich możliwych maszynach cyfrowych. Powtórzę jeszcze raz: wszelkich. Tych, które już skonstruowano, i tych, które dopiero zostaną wynalezione.

 – Teoretycznie zatem: istnieją jakieś problemy, np. z dziedziny księgowości, którym ani mój laptop, ani żaden inny komputer cyfrowy, po prostu nie poradzi. Byłyby to takie problemy, których rozwiązaniami są liczby nieobliczalne.

 – Tak. Tak wynika z matematycznych rozumowań Turinga. Liczby nieobliczalne są w pewnym sensie równoważne problemom nierozwiązywalnym przez maszyny cyfrowe. No i  tutaj właśnie, w dziedzinie problemów a nie samych liczb, podał Turing sugestywny przykład.

 – ???

  Mówiąc z grubsza, postawił problem napisania algorytmu, który sprawdzałby, dla jakich danych inne algorytmy kończą pracę, a dla jakich się zapętlają. Okazało się, że jest to zadanie niewykonalne – innymi słowy, nieobliczalne. Potem zaś odkryto takich zadań więcej.

 – Smutne…

 – Czy ja wiem? Może nawet krzepiące. Być może ludzki umysł w tym właśnie przewyższa komputery, że potrafi dostrzegać i rozwiązywać problemy nieobliczalne?

 – Hmm. Muszę nad tym pomyśleć. Bo filozoficznie rzecz biorąc, jeśli Pani pozwoli, owo intrygujące „umysłowe być-może” jest, być może, kolejnym nieuchwytnym dla maszyn problemem nieobliczalnym. To znaczy: trudno mi sobie wyobrazić, aby jakiś komputer potrafił Pani pytanie rozstrzygnąć?

 – Hmm. Tym razem to i ja chyba, i słuchacze, będziemy to musieli przemyśleć. Tymczasem pora kończyć. Dziękuję pięknie za wywiad i filozoficzne zakończenie.

*******

Powyższy tekst pochodzi z materiałów projektu o nazwie „Archipelag Matematyki”, który jest realizowany (z moim udziałem) w Politechnice Warszawskiej. Gdyby ktoś poczuł się mocno zainspirowany i/lub zainteresowany, to mam dla niego inny tekst  autorstwa G. Chaitina, odkrywcy pierwszej liczby nieobliczalnej.  Artykuł Chaitina jest napisany bardzo przejrzyście i lekko; poprzedza go ciekawa przedmowa Józefa Dębowskiego.

Zapraszam do dyskusji poniżej – Paweł Stacewicz.

Zaszufladkowano do kategorii Dydaktyka logiki i filozofii, Filozofia informatyki, Światopogląd informatyczny | 17 komentarzy

Czy kurs logiki dla humanistów należy redukować do rachunku monadycznego?

Niniejszy wpis jest pomyślany jako zagajenie dyskusji, w której argumenty autora za odpowiedzią przeczącą wysuwam w artykule pt. „Czy w uprawianiu logiki predykatów warto być monadystą?Daję tu link do Katalogu „Cafe Aleph”, gdzie wymieniona pozycja znajduje się jako czwarta w dziale A7, po trzech innych poświęconych sposobowi uprawiania logiki predykatów, w tym „przedruk” znakomitego artykułu Jerzego Pogonowskiego i Izabeli Bondeckiej-Krzykowskiej

Bardzo dobrą okazją do zainicjowania takiej dyskusji jest ukazania się podręcznika, który programowo realizuje odpowiedź twierdzącą na postawione tu pytanie. Czy słusznie? Jest to rzecz warta dyskusji w gronie wykładowców logiki. Podręcznik, który mam tu na uwadze dlatego daje szczególną po temu sposobność, że jest w nim próba uzasadnienia takiego samoograniczającego się podejścia. Jest to książka prof. Piotra Łukowskiego z UŁ pt. „Logika praktyczna z elementami wiedzy o manipulacji” (wyd. LEX, Warszawa 2012). Poprzedził ją wstępem, co uwidoczniono na okładce, prof. Marek Zirk-Sadowski. Autor Wstępu uzasadnia ów program samoograniczenia w sposób następujący.

Niniejszy wpis jest pomyślany jako zagajenie dyskusji, w której argumenty autora za odpowiedzią przeczącą wysuwam w artykule pt. „Czy w uprawianiu logiki predykatów warto być monadystą?” Daję tu link do Katalogu „Cafe Aleph”, gdzie wymieniona pozycja znajduje się jako czwarta w dziele A7, po trzech innych poświęconych sposobowi uprawiania logiki predykatów, w tym „przedruk” znakomitego artykułu Jerzego Pogonowskiego i Izabeli Bondeckiej-Krzykowskiej

Bardzo dobrą okazją do zainicjowania takiej dyskusji jest ukazania się podręcznika, który programowo realizuje odpowiedź twierdzącą na postawione tu pytanie. Czy słusznie? Jest to rzecz warta dyskusji w gronie wykładowców logiki. Podręcznik, który mam tu na uwadze dlatego daje szczególną po temu sposobność, że jest w nim próba uzasadnienia takiego samoograniczającego się podejścia. Jest to książka prof. Piotra Łukowskiego z UŁ pt. „Logika praktyczna z elementami wiedzy o manipulacji” (wyd. LEX, Warszawa 2012). Poprzedził ją wstępem, co uwidoczniono na okładce, prof. Marek Zirk-Sadowski. Autor Wstępu uzasadnia ów program samoograniczenia w sposób następujący.

„Przedmiotem rozdziału 7 jest klasyczny rachunek kwantyfikatorów w wersji celowo przez autora okrojonej tak, aby również czytelnik o humanistycznym wykształceniu mógł odnieść korzyść z lektury tego rozdziału. Rachunek został więc zredukowany do klasy formuł z wyłącznie jednoargumentowymi predykatami.” Uzasadnia się to tym, że chodzi o ,,dostarczenie praktycznych narzędzi do rozpoznawania i rozumienia podstawowych praw logiki wyrażonych w języku z kwantyfikatorami”.

Zwolenników tego poglądu nazywam krótko monadystami. Przeciwników zaś relacjonistami, jako że bronią oni prawa słuchaczy logiki do wiedzy o tym, jak się poprawnie posługiwać predykatami relacyjnymi (wieloargumentowymi).

Dla każdego z tych obozów da się wskazać wyraźnie określonego patrona. Patronem relacjonistów możemy okrzyknąć Andrzeja Grzegorczyka. Dysponuje go do tego nie tylko „Zarys logiki matematycznej”, lecz także, adresowany głównie do humanistów, artykuł o wyodrębnianiu formalnej dziedziny rozważań; referuję go w pewnej pracy poświęconej tzw. reizmowi w wersji Grzegorczyka (zob. odc. 4). Formalna dziedzina rozważań to — czytamy u Grzegorczyka — „kompleks złożony ze zbioru, pewnej ilości funkcji w tym zbiorze i pewnej ilości relacji między elementami tego zbioru”; relacjom odpowiadają w języku predykaty relacyjne czyli wieloargumentowe. Nie ma nawet wzmianki o własnościach czyli o tym, czemu odpowiadają predykaty monadyczne. Nie jest to żadna luka, bo własności traktuje się po prostu jako graniczny przypadek relacji, mianowicie przypadek jednoargumentowe.

Niewątpliwym patronem monadystów jest Tadeusz Kotarbiński. Ani w jego „Elementach” ani w „Kursie logiki dla prawników” (ograniczonym do tradycyjnej sylogistyki), ani w „Wykładach z dziejów logiki” nie pojawiają formuły relacyjne. Taki kurs dydaktyczny realizowała też Janina Kotarbińska, gdy prowadziłem w UW ćwiczenia do jej wykładów. Miało to motywację filozoficzną. Tadeusz Kotarbiński widział w rachunku predykatów (branym w całej pełni) zagrożenie dla myśli materialistycznej, ponieważ w charakterystyce dziedziny logiki predykatów trzeba się posłużyć abstrakcyjnym pojęciem zbioru (w którym „czai się” platonizm).

Podręcznik Łukowskiego daleki jest od tak spekulatywnej motywacji, ale nie musi go to pozbawiać tak zacnego patronatu. Rzeczywistą motywacją jest niska ocena pojętności humanistów, o czym się explicite mówi we Wstępie, a zapewne też (co tkwi gdzieś implicite) niska ocena przydatności nie-monadycznej części logiki predykatów. Z jednym i drugim polemizuję zdecydowanie we wspomnianym wyżej szkicu, i z niemałym zainteresowaniem oczekuję polemicznej reakcji ze strony obozu monadystów.

Zaszufladkowano do kategorii Dialogi wokół recenzji, Dydaktyka logiki i filozofii, Filozofia nauki | 2 komentarze

Czy istnieją powierzchnie, linie i punkty?

ZAGAJENIE DYSKUSJI nad artykułem w zbiorach Cafe Aleph: Confrontation of reism with type-theoretical approach and everyday experience. 

Niniejszy wpis wydobywa z w/w artykułu punkty, co do których jego autor, jako zwolennik  gödlowskiego platonizmu, chciałby polemizować ze zwolennikami nominalizmu. Jest on bowiem polemiką z nominalizmem reprezentowanym przez Andrzeja Grzegorczyka pod nazwą reizmu zapożyczoną od Tadeusza Kotarbińskiego. Grzegorczyk, żeby uczynić reizm przydatnym do opisu rzeczywistości uzupełnia go o Russella teorię typów, a żeby uczynić go przekonującym, podaje na jego rzecz argumenty z codziennego doświadczenia.

Dla ontologii i filozofii nauki szczególnie ważne jest rozważanie Grzegorczyka o punktach geometrycznych (referowane w odc.5,  s.123), gdzie uznaje on niezrównaną przydatność dla matematyki, fizyki i techniki geometrii opartej na pojęciu punktu. Wiemy przy tym (z czym Grzegorczyk się zgadza w prowadzonych z nim dyskusjach),  że o takiej przydatności nie może nawet śnić konkurencyjna, forsowana przez reistów, mereologia. Tak powstaje problem, będący w centrum uwagi pragmatystycznej filozofii nauki: czy płodność teoretyczna i technologiczna pojęcia pozwala przypisać istnienie jego desygnatowi?  Twierdząco odpowiada na to pragmatyzm (cechujący min. Gödla), przecząco nominalizm Goodmana (zob. s.116, przypis 9).  Kieruję więc pierwsze pytanie do reistów:  [1] czy podzielają stanowisko Goodmana, że matematyk i fizyk tworzą fikcje,  a tylko filozof  zna prawdę o naturze rzeczywistości?

Pewnik reizmu „Istnieją tylko bryły” Grzegorczyk akceptuje wespół z tezą epistemologiczną, że podstawowym,  i najbardziej wiarogodnym źródłem wiedzy jest codzienne doświadczenie zmysłowe.  Ono więc powinno nas przekonywać o istnieniu brył.  Doświadczamy  jednak  widoków słońca czy księżyca nie jako brył, lecz jako powierzchni, a  to, że są one bryłami jest wynikiem teoretyzowania.  Stąd pytanie [2] Czy istnieją powierzchnie? Oraz [3] Jeśliby powierzchnie istniały, to co z istnieniem linii i punktów?

Kluczem do konfrontacji reizmu z teorią typów może być uwaga Grzegorczyka, że teoria typów jest współczesnym odpowiednikiem arystotelesowej koncepcji kategorii. Przy oczywistych różnicach,  istotnie mają one ważny punkt wspólny: że samodzielne istnienie przysługuje tylko indywiduom. Arystoteles wraz z tym wprowadza pojęcie bytowania niesamodzielnego,  jakie mają cechy, relacje itp., wymagające do swej egzystencji indywiduów.  [4] Czy interpretacja Russella przez Grzegorczyka dopuszcza jakiś odpowiednik  bytów niesamodzielnych, którymi byłyby relacje, zbiory, zbiory zbiorów itd.?  Niektórzy, jak Meinong, określają ten sposób bytowania jako „subsistence”.  Takiego statusu  nie dopuszcza oryginalny reizm Kotarbińskiego.  [5] Czy dopuszcza zliberalizowany przez teorię typów reizm Grzegorczyka?

I wreszcie: [6] Czy ten liberalizm obejmie także powierzchnie, linie i punkty, przyznając im  status bytowania niesamodzielnego w obrębie brył?   Żeby wyrazić odpowiedź twierdzącą, obejmująca też punkty, wprowadzam w moim artykule pojęcie abstract constituents (odc.3, od s.114), zaliczając do tej kategorii wszelkie inne obiekty geometryczne,  a także zbiory,  liczby itp. W szczególności, przyznanie takiego statusu punktom rozciągnęłoby się na continuum liczb rzeczywistych. Byłaby to nowoczesna forma platonizmu, uzgodniona z empiryzmem i wsparta przez pragmatyzm, który zaliczenie do tej kategorii lub odmową zaliczenia uzależnia od płodności  danej  teorii zastosowaniach.  Tym  oświadczeniem poddaje pod dyskusję, prócz kontrowersyjnych (moim zdaniem) twierdzeń reizmu, moje własne stanowisko formułowane i motywowane w artykule.

 

Zaszufladkowano do kategorii Epistemologia i ontologia, Filozofia nauki | 8 komentarzy

O algorytmicznej dostępności wiedzy

Niniejszy wpis kieruję przede wszystkim do uczestników marcowego Seminarium Filozoficznych Problemów Podstaw Wiedzy w PAN, na którym będę referował temat p.t. „O algorytmach i algorytmicznej dostępności wiedzy”.

Poniżej zamieszczam robocze tezy swojego wystąpienia, a także obszerny fragment referatu – który osoby zainteresowane mogą przeczytać w całości  (klikając link obok).

Informacje te udostępniam z intencją wywołania dyskusji, która może się toczyć zarówno przed seminarium, jak i po nim.
Zapraszam do niej nie tylko uczestników seminarium.

*******

ROBOCZE TEZY REFERATU

Teza 1
Istotnym składnikiem współczesnej kultury – przenikniętej na wskroś informatyką i jej zastosowaniami – jest światopogląd informatyczny, u którego podstaw leży skłonność do opisu świata za pomocą pojęć wywiedzionych z informatyki.

Teza 2
Zaczerpnięte z informatyki pojęcie algorytmu, a także sprzężone z nim pojęcia złożoności obliczeniowej oraz nieobliczalności, mogą ujawniać pewne ograniczenia ludzkiej wiedzy (zasadnicze bądź tylko praktyczne).

Teza 3
Wspomniane w tezie 2 ograniczenia dotyczą z pewnością tych form zdobywania wiedzy, które angażują algorytmy dla maszyn cyfrowych (opisane i badane w ramach modelu uniwersalnej maszyny Turinga).

Teza 4
Ponieważ jednak pojęcie algorytmu jest pojęciem otwartym (ze względu na rozwój informatyki), można zakładać optymistycznie, że z pomocą coraz to nowych typów algorytmów (niekoniecznie cyfrowych) poznawcze ograniczenia ludzkiego umysłu będą sukcesywnie pokonywane.

Teza 5
Niezależnie od tezy 4 (pesymistycznej) i tezy 5 (optymistycznej) istnieją dobre racje po temu, by przyjąć że w naukowej praktyce obowiązuje algorytmiczny wzorzec wiedzy.

*******

FRAGMENT REFERATU

10. Mimo oczywistej przydatności algorytmów do poszerzania zakresu ludzkiej wiedzy okazuje się, że istnieje wiedza algorytmicznie niedostępna – istnieją zatem problemy, których za pomocą pewnego typu algorytmów rozwiązać nie sposób (bezwzględnie lub praktycznie). O fakcie tym przekonują m.in. meta-informatyczne badania nad nieobliczalnością problemów i złożonością algorytmów.
(Odniesiemy się do nich koncentrując uwagę na algorytmach dla maszyn cyfrowych).

10a. Istnieją zatem problemy nieobliczalne bezwzględnie – to znaczy takie, których nie można rozwiązać algorytmicznie we wszystkich przypadkach szczególnych. Typowe przykłady to: problem stopu maszyny Turinga i problem słów Posta.

10b. Istnieją także problemy nieobliczalne praktycznie – to znaczy takie, dla których nie istnieją algorytmy o niższej złożoności czasowej niż wykładnicza. Dla coraz większych danych problemy te wymagają rosnącej lawinowo ilości czasu (co przesądza o ich praktycznej nieobliczalności). Typowe przykłady to: problem komiwojażera i problem spełnialności formuł rachunku zdań.

11. W przypadku w/w problemów zachodzą ważkie pytania o to, czy: (1) na gruncie innych modeli obliczeń niż cyfrowy (turingowski) problemy te staną się obliczalne?; (2) czy każdy z takich problemów daje się podzielić na podproblemy, dla których będą istniały efektywne rozwiązania algorytmiczne – tzw. algorytmy lokalne (w takim lub innym modelu obliczeń)?; (3) czy z praktycznego punktu widzenia problemy takie są istotne, np. czy dla potrzeb realnych zastosowań nie wystarczy znać rozwiązania problemów podobnych, ale obliczalnych?

12. Pozytywna odpowiedź, na którekolwiek z powyższych pytań jest wyrazem wiary w „ponad-maszynową” moc ludzkiego umysłu, który:
• w przypadku pozytywnej odpowiedzi na (1), byłby w stanie obmyślać coraz to nowe modele obliczeń;
•  w przypadku pozytywnej odpowiedzi na (2), byłby w stanie trafnie wyodrębniać z danego problemu obliczalne podproblemy;
• w przypadku pozytywnej odpowiedzi na (3), byłby w stanie oceniać, czy dany problem jest praktycznie istotny, a w razie konieczności zastępować go problemem podobnym.

12a. Wokół pozytywnej odpowiedzi na powyższe pytania, zwłaszcza na pytanie pierwsze, można zbudować optymistyczną wersję światopoglądu informatycznego, zgodnie z którą umysł ludzki buduje wiedzę nie tylko algorytmicznie, lecz również intuicyjnie – gdy metoda algorytmiczna (związana np. z określonym typem algorytmów) napotyka trudność, uaktywnia się poznawcza intuicja, która generuje nowe pojęcia lub nowe typy algorytmów (zwiększając poznawczą moc umysłu).

13. Negatywna odpowiedź na każde z powyższych pytań (pkt 11) jest wyrazem wiary w zasadniczą algorytmiczną niedostępność pewnego rodzaju wiedzy – zasadniczą, bo charakteryzującą zarówno ludzki umysł, jak i każdy umysł sztuczny.

Zaszufladkowano do kategorii Epistemologia i ontologia, Filozofia nauki, Światopogląd informatyczny | 13 komentarzy

Czy informatykom jest potrzebna filozofia?

Niniejszym wpisem chciałbym zmobilizować do akcji nowe siły, które póki co gromadzą się w sali wykładowej. Pisząc o akcji, mam na myśli dyskusję, która jest czymś w rodzaju humanistycznego poligonu, albo inaczej: pola ćwiczebnego humanisty. Dyskutując ścieramy się z innymi, a w tym starciu  precyzujemy pojęcia, sprawdzamy argumenty, dochodzimy stopniowo do przekonań coraz lepiej uzasadnionych. Innymi słowy: dochodzimy do wiedzy, która jest wynikiem międzyludzkiej (czyli: humanistycznej) interakcji.

A zatem: „Czy informatykom jest potrzebna filozofia?”.

Podejmując ten temat, można się kierować własnymi odczuciami (rozumiem, że w przypadku umysłów ścisłych, które dodatkowo postrzegają filozofię jako matecznik ogólnikowości, mogą to być odczucia negatywne), ale warto też skonfrontować te odczucia z  wiedzą o współczesnym statusie filozofii, jej stosunku do nauk szczegółowych oraz różnych problemach, które rodzą się na styku filozofii z informatyką. Wzbogaceniu tej wiedzy służą dwa teksty, które chciałbym uczynić podstawą dyskusji: „Informatyka i filozofia” oraz „Filozofia i jej historia wobec nauk szczegółowych” (proszę kliknąć i przeczytać, :-) )

We wspomnianych tekstach jest zawarta nie tylko wiedza, ale również moje poglądy.
I z jednym, i z drugim można dyskutować.
Bo wiedza przecież, nawet ta matematyczna i zmatematyzowana, nie jest czymś zamkniętym raz na zawsze…

Na dobry początek zamieszczam niżej obszerny fragment pierwszego tekstu (zaczyna się on od punktu 9, co znaczy, że przed nim jest jeszcze osiem innych punktów, :-) ).

*******

FRAGMENT TEKSTU „Informatyka i filozofia”

9. Wzajemne związki między informatyką i filozofią mają charakter dwustronny, to znaczy zarówno informatyka oddziałuje na filozofię, jak i filozofia wnosi coś do informatyki.

9a. Po pierwsze zatem: informatyka inspiruje filozofów do wysuwania nowych hipotez (takich jak teza o podobieństwie umysłu i komputera, czy interpretacja arystotelesowej formy jako informacji); niejako przy okazji informatyka wyposaża filozofów w precyzyjny język wyrazu i analizy tychże hipotez.

9b. Po drugie jednak: filozofia zapewnia informatykom szerszy ogląd ich bardzo szczegółowych, technicznych  badań (pozwala dostrzec, na przykład, jak inne nauki, choćby psychologia poznawcza, wykorzystują pojęcia i metody informatyczne); daje nadto głębsze zrozumienie stosowanych metod (a także ich potencjału i ograniczeń).
Być może też filozofia – czy to pośrednio, czy to bezpośrednio – kierunkuje i inspiruje badania informatyczne (dobry przykład to ontologia, która może nasuwać różne pomysły w dziedzinie baz danych czy struktur danych).

10. Jeśli chodzi o konkretne przykłady zagadnień filozoficznych, które towarzyszą badaniom informatycznym, czy też są ich naukową konsekwencją, to grupują się one głównie w metafizyce (ontologii), teorii poznania (epistemologii) i filozofii umysłu.

10a. Do metafizyki należy, na przykład, ważne zagadnienie statusu bytowego informacji.
Czy informacja –  której różne formy poznajemy coraz lepiej za pośrednictwem komputerów –  stanowi jakąś odrębną sferę rzeczywistości (bytu)? Czy jest to ta sama sfera, którą Arystoteles nazywał formą i traktował obok materii jako jeden z dwóch, splecionych w każdym bycie, składników?  Czy ów porządkujący i kierunkujący materię składnik potrafimy zawsze uchwycić programistycznie, to znaczy określić, według jakiego algorytmu i w ramach jakich struktur danych, pewien układ materialny działa i oddziałuje na inne układy? Innymi słowy: czy informację można zredukować do danych (tworzywa maszyn informatycznych), a jeśli tak, to do jakiego rodzaju danych (np. cyfrowych czy analogowych)?
Oto ciąg pytań, który łączy metafizykę (nawet tę starożytną) z informatyką?

10b. Do teorii poznania należy z kolei cała paleta zagadnień  związanych z poznawczymi ograniczeniami metody algorytmicznej.
Od czasów słynnych twierdzeń Kurta Godla oraz pokrewnych im odkryć Alana Turinga wiadomo (z pewnością właściwą matematyce), że istnieją problemy, do rozwiązania których, nie może doprowadzić żaden algorytm. Problemy takie informatycy nazywają nieobliczalnymi. Czy ograniczenie to tyczy się wszelkich algorytmów (schematów rozwiązywania problemów), czy też tylko takich, które określił ściśle Alan Turing, a które odpowiadają przepisom działania maszyn cyfrowych (równoważnych tzw. maszynom Turinga)? Czy to samo ograniczenie stosuje się do ludzi, czy tylko do maszyn?
Oto drobna próbka zagadnień, które zaprzątają uwagę inspirowanych informatycznie epistemologów.

10c.  Z teorią poznania, badającą uwarunkowania i ograniczenia różnych aktów i metod poznawczych, wiąże się problematyka nieco inna, wchodząca w skład filozofii umysłu.
Jej kluczowe pytanie jest następujące: „W jakim sensie i w jakim zakresie umysł jest podobny do komputera i jakiego?” (bo, że istotne podobieństwa istnieją, to nie ulega kwestii).  W wersji naukowej pytanie to tyczy się modelowania i brzmi: „W jakim zakresie czynności  poznawcze, takie jak wnioskowanie czy uczenie się, można modelować komputerowo?”.
Zagadnienie to stawia się również w postaci odwrotnej, zapytując o to „Czy maszyna mogłaby myśleć?”. Namysł nad tym zagadnieniem prowadzi nie tylko do argumentów „za” i „przeciw”, ale także do głębszej refleksji nad istotą myślenia.

11. Wiele szczegółowych zagadnień filozofii informatyki grupuje się wokół dobrze określonych pytań, mających swe źródło w otwartych (po dziś dzień) zagadnieniach informatycznych. Na przykład: „Czy sztuczne sieci neuronowe są równoważne uniwersalnej maszynie Turinga?”, „Czy istnieje dobre matematyczne uzasadnienie skuteczności informatycznych technik ewolucyjnych, czy też jedyne uzasadnienie odnosi do biologii?”, „Czy analogowe techniki przetwarzania danych są sprowadzalne do cyfrowych?”.

*******

Czekam zatem na pierwsze głosy…
Jest potrzebna ta filozofia, czy nie jest?
Przydaje się, czy raczej nie?

Gdyby ktoś chciał zerknąć, jak wypowiadano się na podobny temat rok temu, niech przejdzie do wpisu „O przydatności filozofii” i zapozna się z komentarzami. Tym razem jednak podyskutujmy konkretniej – bo w kontekście informatycznym.

Zaszufladkowano do kategorii Dydaktyka logiki i filozofii, Filozofia informatyki, Światopogląd informatyczny | 17 komentarzy

O nieskończoności zbiorów – na chłopski rozum

W kawiarniach z dawnych dobrych czasów bywało gęsto od dymu z papierosów, a w „Cafe Aleph” gęsto się zrobiło od rozważań o nieskończoności (ponad 20 komentarzy). Cieszy ta zgodność z szyldem, bo przecież Alephy, od zera w górę i w górę, to kolejne liczby pozaskończone, które oznaczają coraz to wyższe piętra zbiorów nieskończonych.

Ale taka harmonia szyldu i treści jeszcze nie znaczy, że każdemu, kto tu zajrzy łatwo się będzie „połapać” w wędrówkach pośród chmur abstrakcji. Aby te wędrówki ułatwić, zdecydowaliśmy się zamieścić krótki tekst Pawła Stacewicza ujęty w dialog — formę, do której zachęca wiekowa, poczynając od Platona, tradycja pisarstwa filozoficznego.

Wybrany przez nas tekst pochodzi z projektu „Archipelag Matematyki”, który jest realizowany w Politechnice Warszawskiej (m.in. z naszym udziałem), a ma na celu popularyzację matematyki wśród uczniów szkół średnich. Przynależy do cyklu tzw. mat-wywiadów, czyli rozmów ze zwykłymi ludźmi o pojęciach i teoriach matematycznych.

W tytule dialogu jest zawarta fraza „na chłopski rozum”, która wyjaśnia zarówno intencję autora (opowiedzieć maksymalnie prosto o niełatwych zagadnieniach matematycznych), jak i wybór rozmówcy – rolnika pracującego przy żniwach.
A zatem: to co wymyśliły rozumy naukowców, zostanie wyłożone na chłopski rozum. Czy do wszystkich rozumów trafi? Tego oczywiście nie wiemy — zapraszamy jednak wszystkich chętnych do czytania i komentowania.

Witold Marciszewski i Paweł Stacewicz.

******

Reporterka matematycznego radia MAT (znana z innych materiałów Archipelagu Matematyki) zapuszcza się tym razem na wieś, by porozmawiać o teorii mnogości. Widzimy ją tuż przy rozległym polu pszenicy, gdzie pracują maszyny: traktor i kombajn. Reporterka podchodzi do nadzorującego prace rolnika. Mówi doń głośno, a właściwie woła, przekrzykując warkocące maszyny:

Dzień dobry! Jak tam zbiory…?

– Kiepsko. Susza.

To niedobrze. Ale może chcielibyście Panowie porozmawiać o teorii zbiorów…?

– Że niby co? Jak teoretycznie dużo zebrać…?

Nie. O matematycznej teorii zbiorów.

– Eee, to chyba nie… My wszyscy dawno po szkole.

Ale Panowie, mi właśnie o to chodzi. Jestem z radia i nagrywam wywiady ze zwykłymi ludźmi o pojęciach matematycznych. Panowie mi jak najbardziej pasujecie…

– Chwila… Bo strasznie trzeba krzyczeć. Wyłączymy kombajn…

Mężczyzna daje znak koledze, by wyłączył maszynę. Gdy silnik przestaje hałasować, pyta:

– To jak Pani mówi? Że z radia?

Tak. Matematycznego. I chcę namówić Panów na rozmowę o zbiorach.

– Czyli na czasie…

Jak najbardziej. Choć w pewnym sensie zbiór to obiekt ponadczasowy.

(???)

– Już wyjaśniam… Mówicie Panowie, że macie kiepskie zbiory. Dla matematyków jednak są to takie same zbiory jak wszelkie inne. Dla nich zbiór, inaczej mnogość, to każda grupa przedmiotów o wspólnej własności. Na przykład: mogliby zdefiniować i oznaczyć literką A zbiór wszystkich ziaren pszenicy o takiej a takiej wadze; ale byłby to tylko przykład, przykład czegoś, co spełnia pewne ogólne prawa.

– Noo… Konkretne to, to nie jest?

No nie. Bo zbiór to przedmiot abstrakcyjnyMyślimy sobie o jakiejś cesze konkretnych przedmiotów, np. kulistości. I abstrahując od innych cech tych przedmiotów, powołujemy do życia inny jakby-przedmiot: zbiór rzeczy kulistych.

– Właściwie to po co, jak Pani mówi, powołujemy?

Właściwie to dla wygody. Czyniąc coś zbiorem, czynimy to coś przedmiotem ogólnej teorii. Takiej teorii, której wyniki pozostają słuszne dla wszelkich zbiorów – również takich, które odpowiadają cesze kulistości.

– Jeśli jednak mamy się dogadać, to musimy konkretniej…

Okay. To jakbyście Panowie policzyli, ile elementów ma dany zbiór?

– Właściwie sama Pani powiedziała: policzyli. Liczymy element po elemencie, np. ziarnko po ziarnku pszenicy, i wychodzi nam, ile jest wszystkich. Trochę to oczywiście potrwa, ale do wyniku dojdziemy.

Czyżby? A co wtedy, gdy zbiór jest nieskończony?

– No nie… Miało być konkretnie… A tu znowu: nieskończoność. Chętnie bym zobaczył nieskończenie wielki wór pszenicy.

Do tego spokojnie dojdziemy. Na początek jednak, pomyślcie Panowie, jak można ustalić bez liczenia – bo nie sposób przecież liczyć w nieskończoność – że dwa zbiory mają tyle samo elementów. Ni mniej, ni więcej – tylko tyle samo.

– Bez liczenia?

Bez.

– Nie podpuszcza nas Pani?

W żadnym wypadku. W jaki sposób, na przykład, stwierdzicie Panowie – o ile przejdziemy od zbiorów pszenicy do jej spożycia – że na dobrze zastawionym stole leży tyle samo widelców co noży.

– Tutaj akurat jest prosto. Jeśli ktoś dobrze poukładał, to obok każdego widelca musi leżeć nóż.

Czyli każdemu widelcowi musi odpowiadać dokładnie jeden nóż?

– No tak.

No a tak samo można zrobić zawsze. Wystarczy stwierdzić, że każdemu elementowi zbioru A odpowiada dokładnie jeden element zbioru B. Matematycy powiedzieliby: istnieje funkcja różnowartościowa przekształcająca zbiór A na zbiór B. Jeśli znamy taką funkcję, nie musimy liczyć elementów – wiemy, że jest ich tyle samo w A co w B. Czy tak?

– Niby tak. Ale skąd mamy wiedzieć, co to za funkcja? I gdzie tu nieskończoność?

Powoli. Funkcje znajdują matematycy: są w tym równie dobrzy, jak Panowie w koszeniu. A nieskończoność pojawia się wtedy, gdy chcemy porównywać ze sobą zbiory nieskończone.

– Na przykład?

Na przykład zbiór liczb naturalnych N (1, 2, 3 itd.) ze zbiorem liczb parzystych P (2, 4, 6 itd.). Obydwa są nieskończenie liczne, przy okazji jednak – równoliczne. A równoliczne są dlatego, że istnieje funkcja f przekształcająca zbiór N na P. Ma ona bardzo prosty wzór: f(n)=2n. Przykładowo: f(1)=2 czyli jedynce odpowiada dwójka, f(2)=4 czyli dwójce odpowiada czwórka i tak dalej.

– Czyli, według Pani, zbiory N i P są tak samo liczne…?

Nie tyle według mnie, co według naszych zasad.

– Tak na oko jednak, to bzdura! Liczb parzystych jest dwa razy mniej niż naturalnych.

– Na oko może i bzdura. Ale nasze oko kiepsko widzi nieskończoność…
Skoro zgodziliśmy się na „nożowo-widelcową” metodę sprawdzania równoliczności, to musimy się zgodzić na równoliczność zbiorów N i P.

– W takim razie, czy nie będzie tak, że wszystkie zbiory nieskończone są tak samo liczne?

Brawo! Wciągnęliście się Panowie w nasz abstrakcyjny temat. Ale nie. Tak nie jest! Nie wszystkie zbiory nieskończone są równoliczne.

Bo?

– Bo, na przykład, zbiór liczb naturalnych nie jest równoliczny ze zbiorem liczb rzeczywistych, czyli wszelkich możliwych liczb dziesiętnych z częścią ułamkową, np. 1.75, 2.43, liczba Pi, itd…Liczb rzeczywistych – zgodnie z naszymi zasadami – jest więcej.

– Wypada chyba uwierzyć na słowo.

– W tej chwili nie macie Panowie innego wyjścia. Bo dowód wymaga trochę większej znajomości matematyki. Ale powiem Wam, że istnieje pewna niezwykle ciekawa zasada ogólna: każdy zbiór nieskończony jest mniej liczny niż zbiór wszystkich jego podzbiorów.

Jak to podzbiorów?

Ano tak: bierzemy jakiś zbiór złożony z konkretnych elementów — pierwszego, drugiego, trzeciego itd. Następnie grupujemy te elementy na wszelkie możliwe sposoby, np. sam pierwszy element, pierwszy z drugim, pierwszy z trzecim itd., nazywając każdą taką grupę podzbiorem. Następnie liczymy podzbiory. Okazuje się, że zawsze będzie ich więcej niż elementów w samym zbiorze. A zatem: rodzina wszystkich podzbiorów danego zbioru jest bardziej liczna niż sam zbiór.

– Czyżby wynikało z tego, że istnieje nieskończenie wiele rodzajów nieskończoności?

– Bo?

– Bo wydaje mi się, że możemy w nieskończoność tworzyć zbiory wszystkich podzbiorów. Najpierw rodzinę podzbiorów zbioru A, powiedzmy AA. Ma ona więcej elementów niż A. Potem rodzinę podzbiorów zbioru AA, powiedzmy AAA. Ma ona więcej elementów niż AA. I tak w nieskończoność.

Gratulacje! Brawo! Spostrzegł Pan coś, co twórca teorii zbiorów, George Cantor, określił obrazowo jako otchłań nieskończoności. Nie przeraża to Pana?

– Czy ja wiem? Raczej niestrachliwe ze mnie chłopisko. A poza tym nasze „chłopskie” zbiory były i będą skończone.

– To fakt. A nasz wywiad także ma skończony czas. Krótko mówiąc: musimy kończyć. Dziękuję bardzo za rozmowę.

– Dziękujemy i my.

Zaszufladkowano do kategorii Dydaktyka logiki i filozofii, Światopogląd informatyczny | Otagowano , | 22 komentarze

Amor Infiniti
Jakie doń prowadzą intuicje filozoficzne

Obecny wpis nawiązuje do wypowiedzi Pawła Stacewicza komentującej mój tekst: „W sprawie „Horror Infiniti” — w Boże Narodzenie”.

§1. Amor czyli miłość, to oczywiście sprawa serca. A jak ma się serce do intuicji rozumianej jako pewna zdolność poznawcza lub akt takiej zdolności? I co ma serce do rozumianej w sposób matematyczny nieskończoności?

Sięgnijmy do pewnego klasyka racjonalizmu z kręgu kartezjańskiego. Serce czuje, że są trzy wymiary w przestrzeni i że liczby są niekończone; rozum dowodzi następnie, że nie ma dwóch kwadratów liczb, z których jeden byłby podwójną drugiego. Zasady czujemy, twierdzenia twierdzenia wyprowadzamy za pomocą dowodu; i jedno i drugie pewnie, mimo że odmiennymi drogami. I równie bezcelowe i niedorzeczne jest, aby rozum żądał  od serca udowodnienia pierwszych zasad, nim zgodzi się na nie przystać, jak byłoby niedorzecznem, aby serce żądało od rozumu CZUCIA wszystkich twierdzeń, które ten udowadnia.

Jest to fragment 282 z „Myśli” (przekład Boya, 1921) Blaise Pascala (1623-1662). Pascal to  nie tylko wielki matematyk, fizyk, wynalazca. To także pionier metodologii nauk dedukcyjnych inspirujący się ideami Kartezjusza, podobnie  jak  środowisko klasztoru Port Royal, w którym się rozgrywało jego życie duchowe. Kartezjusz uważał,  że dedukcja na dwa sposoby redukuje się do aktów intuicji.  Intuicyjnie ujmujemy aksjomaty, jak też prawidłowości  wynikania w każdym kolejnym kroku dowodowym.  Sformułowanie logicznych reguł wnioskowania jest czymś wtórnym, co może być potrzebne dla komunikacji w środowisku badaczy, ale swą pierwotną moc czerpie z „widzenia” przez każdy umysł zależności logicznych. Reguły wnioskowania wypada więc zaliczyć do pierwszych zasad  na równi z aksjomatami,  skoro ich się  nie dowodzi.  To ma na myśli Pascal, mówiąc o zasadach.  Słowo „czucie” czy „odczucie” wskazuje na takie cechy percepcji,  jak bezpośredniość, nieodpartość, prostota (niemożność wyróżnienia elementów); takie cechy mają odczucia czy to fizyczne, np. ciepło,  czy psychiczne, np. sympatia.

W tym kontekście da się zrozumieć ów (zrazu może zaskakujący) fakt językowy, że intuicje matematyczne przypisuje Pascal sercu.  Wszak pisał on w wieku, w którym jako środek ekspresji w nauce i filozofii dominowała łacina, a tylko pionierzy zaczynali kształtować środki wyrazu w językach narodowych, wolni jeszcze od tych restrykcji, które nakłada ukształtowana już terminologia. Dziś zabroniłyby one powiedzieć Pascalowi, że serce ma swe racje, których nie zna rozum, gdy chciał oddać myśl, że odczucia oczywistości matematycznej nie są osiągalne drogą rozumowania. Ale, choć pojmujemy serce jako symbol odczuwania,  wyraz „odczucie” nie jest już tak nie ma miejscu; w moim np. odczuciu  językowym, czyli językowej intuicji, mogę np. powiedzieć, że odczuwam nieodparcie prawidłowość reguły odrywania.

Znalazłszy się na tak przetartej ścieżce językowej, mogę też się wyrazić, że odczuwam naturalność myślenia w kategoriach NIESKOŃCZONOŚCI; idąc za metaforą Pascala, powiem, że skłania mnie do tego serce. A gdy rzecz oddać (dla większej powagi) po łacinie, mamy frazę Amor Infiniti,  paralelną retorycznie do ukutej przez Cantora  Horror Infiniti (na wzór tej z antycznej fizyki Horror Vacui);  strach przed nieskończonością miał  charakteryzować oponentów Cantorowskiej teorii mnogości.

§2.  Horror Infiniti, w sensie nieskończoności aktualnej, został  zaszczepiony przez Arystotelesa, udzielając się jego średniowiecznym zwolennikom; ich liderem był Tomasz z Akwinu,  a do jego szkoły należą współcześni (tj. od wieku XIX) neotomiści, z którymi ścierał się polemicznie Cantor.   Swego sojusznika upatrywał Cantor we wcześniejszym doktorze Kościoła, Augustynie, który przypisywał istnienie aktualne, mianowicie w Bożym umyśle, nieskończonemu zbiorowi liczb. Cantorowi i Augustynowi chodziło o nieskończoność zbioru obiektów matematycznych.

Taka nieskończoność matematyczna ma do dziś przeciwników, ale  nurtem dominującym w uprawianiu matematyki (choć nie tak już jednoznacznie w filozofii matematyki) jest  jej akceptacja, która polega na operowaniu aparaturą pojęciową teorii mnogości.  Mniej domknięta jest kwestia nieskończoności zbioru składających się na wszechświat obiektów fizycznych. I ta kwestia sięga starożytności. Mianowicie ideę nieskończonej podzielności materii znajdujemy u Anaksagorasa („dla każdego obiektu istnieje odeń mniejszy, lecz nie ma najmniejszego”). Pogląd zaś o istnieniu nieskończenie wielu atomów znajdujemy u atomistów; wielce w tej materii jest pouczający list Epikura do Herodota.  

Wymownym rzecznikiem poglądu atomistów jest w swym poemacie Lukrecjusz: przestrzeń wszechświata jest nieskończona, czas nie ma początku ani końca, a materia jest złożona z nieskończonej ilości niepodzielnych atomów poruszających się nieustannie na nieskończenie wiele sposobów. W opinii znawców Lukrecjusza, owe nieskończoności należy rozumieć w sensie aktualnej  nieskończoności zbioru przeliczalnego.

U progu nowożytności pojawiły się teologiczne motywacje poglądu o nieskończoności wszechświata. Mamy tu co najmniej dwa wielkie nazwiska, ale nim je wymienię, trzeba powiedzieć o sformułowaniu takiejże koncepcji (niezależnie od klasyków) przez Pawła Stacewicza, co stało się powodem napisania przeze mnie obecnej „rozmówki”.  Na mój tekst „Horror Infiniti – na Boże Narodzenie”,  zawierający wariacje na temat zwrotu „ma granice Nieskończony”  (z kolędy „Bóg się rodzi”) odpowiedział on  następującym komentarzem.

„Cóż to miałoby znaczyć bowiem, że jedną z granic NIESKOŃCZONEGO (kolęda mówi o granicach, a nie o jednej granicy) jest ZERO? Czy na przykład nie to, że będący dziełem i/lub manifestacją NIESKOŃCZONEGO świat materialny dzieli się w nieskończoność na coraz mniejsze cząstki, zbiegające granicznie – ale tylko granicznie – do   rozmiarów zerowych? Czy nie wynikałoby z tego zatem, że materię cechuje nieskończona podzielność – cecha raczej tajemnicza i przez naukę chyba nierozstrzygalna…?

Mój do tego komentarza komentarz ma dwa punkty:  pewne precedensy  w filozofii nowożytnej (§3) i współczesna fizyka o strukturalnej nieskończoności wszechświata (§4).

§3.  Teologiczna motywacja tezy o nieskończoności fizycznego wszechświata pojawiła się u wybitnego platonika kardynała Mikołaja z Kuzy (1401-64) jako idea, że twór Nieskończonego Stwórcy powinien być nieskończony, nie jest jedna jasne, czy Kuzańczyk miał na uwadze nieskończony zbiór obiektów, czy jedynie nieskończoność czasu i przestrzeni.

Nie ma natomiast  wątpliwości, że nieskończenie wiele obiektów mieścił wszechświat w  tej  niezwykle śmiałej wizji, którą głosił  Giordano Bruno (1548-1600). Obejmował ów kosmos nieskończenie wiele słońc, planet i księżyców, w tym nieskończenie wiele planet zamieszkałych przez istoty rozumne.   Wszechświat ten, nieograniczony od góry, był jednak ograniczony od dołu, podobnie jak pojmował to atomizm: podział  materii kończy się na elementach niepodzielnych, tak małych, że mniejsze od nich nie istnieją .  Argument na rzecz tej wizji miał podobny charakter religijny jak u Mikołaja z Kuzy:  gdyby wszechświat nie był nieskończony,  przeczyłoby to naturze i godności Stwórcy.

Jak widać, obaj  myśliciele obdarzali  swe wizje nieskończoności wszechświata nie tylko wiarą, lecz  także uczuciami podziwu, entuzjazmu, wielkiej  aprobaty jak dla czegoś pożądanego. Nie będzie więc przesadą określić ich postawę jako AMOR INFINITI.   Postawa ta przybiera postać jeszcze wyrazistszą oraz, co ważne,  bardziej dopracowaną myślowo u Gottfrieda Wilhelma Leibniza (1646-1716).

Leibniz  nie idzie w swej wizji tropami atomistów czy Bruna, gdzie nie było miejsca na nieskończoną podzielność „w dół”.  A właśnie taka idącą w głąb jest dla jego myśli zasadnicza, podobnie  jak  była dla Anaksagorasa. Jest ona dalece bardziej określona niż u  antycznego prekursora.  Wiadomo, że nie  polega na czymś takim, jak geometryczne dzielenie  przestrzeni  na coraz mniejsze  segmenty będące jednorodnymi zbiorami punktów.  U Leibniza jest to nieskończona złożoność o charakterze strukturalnym.

Dobre wyobrażenie o takim strukturalnym uporządkowaniu daje dziś fizyka. Nie koniecznie podziela się w niej leibnizjański  infinityzm (podpisują się pod nim tylko niektórzy),. Istotne jednak jest to, że wyróżnia się struktury takie  jak molekuły, zawierające w sobie struktury z głębszego poziomu (atomy),  a w nich struktury jeszcze mniejsze i głębsze, jak protony składające się, z kolei,  z kwarków. Szczególnie bliskie  byłoby Leibnizowi w naszych czasach  śmiałe wyobrażenie Richarda Feynmana, w którym taki system pojmuje się jako sieć mikroskopijnych komputerów obejmującą swym zasięgiem kosmiczne uniwersum. Owe komputery to punkty w przestrzeni obdarzone  pamięcią ogarniającą  wszystkie pola i cząstki, oraz urządzeniami wejścia i wyjścia, które go łączą z innymi punktami.

Zmodyfikujmy tylko obraz tak, że owe mini-elementy pojmiemy na wzór organizmów, a ponadto  tak, że posuwanie się „w dół”, ku coraz głębszym poziomom złożoności, będzie tworzć ciąg nieskończony (to drugie jak w hipotezie Stanisława Ulama, zob. §4), a dotrzemy do samej osnowy „Monadologii” (1714) Leibniza. Oto jej zapis. Ciało organiczne jest czymś w rodzaju maszyny Boskiej, czyli automatu naturalnego, przewyższającego nieskończenie automaty sztuczne. […] Maszyny natury są maszynami w swych najdrobniejszych częściach, aż po nieskończoność  (odcinek 64). Pojmowanie tych automatów jako organizmów nie musi znaczyć, że przypisuje się im ścięgna, żyły itd. Bardzo w porę okazuje się tu szerokie i abstrakcyjne pojmowanie życia jako procesu przetwarzania informacji, jakie znajdujemy dziś u sporej liczby  autorów (Aaron Sloman, Freeman Dyson etc.). Nic nie przeszkadza, by interpretować w ten nowoczesny sposób ideę organizmu u Leibniza.

Nie kończąca się podzielność  ciał na struktury coraz głębszego poziomu to istotny rys infinityzmu Leibniza.  Świadczy o tym jego uporczywa polemika z atomizmem i częste sformułowania w rodzaju następujących. Nie istnieje atom, a co więcej, żadne ciało nie jest tak drobne, żeby nie mogło być aktualnie podzielne. („Prawdy pierwotne metafizyki”, s.92). Materia jest aktualnie podzielna w nieskończoność, tak że najmniejsza cząsteczka mieści w sobie nieskończony świat stworzeń. („Nowy system […], s.165; numery stron — wg wyboru pism Leibniza pod red. S.Cichowicza pt. „Wyznanie wiary filozofa”, PWN 1969).  Jak ma się ten rodzaj infinityzmu do poglądów panujących obecnie w fizyce?   Poświęćmy tej sprawie,  przynajmniej  wyrywkowo,  chwilę uwagi.

§4.  Stanisław Ulam był nie tylko  luminarzem polskiej i światowej matematyki;  miał  też zainteresowania i kompetencje związane z fizyką ze względu na udział  w amerykańskich badaniach nad energią jądrową w Los Alamos.  W  jego autobiografii „Przygody matematyka”  (1991,  oryginał ang. 1983) napotykamy refleksje  żywo pobudzające do myślenia o stosunku matematyki i fizyki i  o strukturze rzeczywistości.  Oto jedna z nich, mająca w sobie coś z ducha  „Monadologii”.

Pierwszym pytaniem fizyki jest to, czy istnieje prawdziwa nieskończoność struktur o coraz mniejszych i mniejszych rozmiarach. Jeśli tak, to matematycy mogliby zastanowić się nad tym, czy czas i przestrzeń nie zmieniają się, może nawet pod względem topologicznym, gdy przechodzimy do coraz mniejszych obszarów. W fizyce istnieją podstawy atomistyczne albo oparte na teorii pola. Jeśli rzeczywistość koniec końców ma charakter polowy, to punkty są prawdziwymi punktami matematycznymi i są nierozróżnialne.  Istnieje też możliwość, że w rzeczywistości mamy do czynienia z osobliwą strukturą o nieskończenie wielu poziomach, a każdy z nich ma inną naturę. Jest to nie tylko zagadka filozoficzna, ale i fascynująca, coraz bardziej fizyczna wizja. (s.324).

Dowiedziawszy się,  co w kwestii niekończonej złożoności sądził Ulam, zwróćmy się z pytaniem do takiego aktualnego autorytetu fizyki i kosmologii, jakim jest Stephen Hawking.  W swej książce „A Brief History of Time” (1992) dopuszcza on tę teoretyczną ewentualność, że w miarę  stosowania coraz wyższych energii odkrywałoby się coraz mniejsze i mniejsze cząstki, ale stajemy tu przed niepokonalnym progiem eksperymentowania, bo nie da się uzyskiwać  bez końca coraz wyższych i wyższych energii. Oto co na ten temat czytamy (s.66, rozdz. „Elementary particles […]”. Particles that were thought to be „elementary” twenty years ago are, in fact, made up of smaller particles.  May these, as we go to still higher energies, in turn be found to be made from still  smaller particles? This is certainly possible […].   Dalej wyraża Hawking pogląd, że zapewne zbliżamy sie do odkrycia ostatecznych cegiełek przyrody; tu jednak mamy już do czynienia z pewną supozycją filozoficzną, a więc o podobnym statusie, jak supozycja wcześniej  przez Hawkinga wyrażona,  ukonkretniająca wizje takie jak Ulama  przez wskazanie warunków weryfikacji doświadczalnej.

To była wiadomość z pierwszej ręki, od  koryfeusza współczesnej fizyki. Sięgnijmy z  kolei do pewnego ujęcia popularyzatorskiego, gdzie autor nie tyle mówi od siebie, co podsumowuje aktualny stan badań. W książce „Chaos. Making a New Science” znakomity popularyzator James Gleick pisze, co następuje.  For modern particle physicists, the process [of entering ever new scales] has never ended.  Every new accelerator, with its increase in energy and speed, extends science’s field of view to tinier particles and briefer time scales, and every extension seems to bring new information. (s.115, rozdz. „A Geometry of Nature”).

W tymże nurcie znajduje się  wzmiankowany wcześniej (§3) pogląd  Richarda Feynmana.  Przytacza go inny głośny fizyk kwantowy Basil  Hiley, zwolennik interepretacji kwantów związanej z nazwiskiem Davida Bohma,  w wywiadzie zamieszczonym w książce:    P.C.W. Davies i J.R. Brown  „Duch w atomie […]” (1996; oryg. „The Ghost in the Atom: a discussion of the mysteries of quantum physics”, 1986).  Hiley nie idzie tak daleko jak Feynman, by przypisywać funkcję komputera każdemu punktowi w przestrzeni, wysuwa jedynie przypuszczenie, że tak zachowuje się elektron.  Wobec faktu, że komputer musi być obiektem posiadającym jakąś strukturę,  w obecnym zaś stanie fizyki nie mamy danych, by mu jakąkolwiek strukturę przypisywać (inaczej niż w przypadku  np. protonu), Hiley argumentuje, że rozmiary elektronu, choć niewyobrażalnie małe,  nie są aż tak małe, żeby wykluczać złożoność, choć nie mamy obecnie środków, by taką złożoność wykryć (s.163; w tej argumentacji Hiley powołuje się na pewne wyliczenia prowadzone w teorii kwantów).

Co w przypuszczeniach Hileya jest uderzające, to analogia z myśleniem Leibniza w kwestii mikroskopijnych ciał  o naturze maszyn, zwanych też przezeń automatami; oczywiście, maszyn do przetwarzania informacji, bo zaliczanych przez Leibniza, do tej samej kategorii,  co umysły. Nawet gdy nie są owe  ciała obdarzone świadomością, to ich z kategorii maszyn informacyjnych nie wyklucza,  gdy stoi się na gruncie leibnizjańskiego prawa ciągłości: zdolność przetwarzania informacji jest stopniowalna, a  jestestwa świadome cieszą się nią w najwyższym stopniu (jest to więc kwestia stopnia, a nie inności zasadniczej).

§5.  Naszkicowany przegląd  nurtów infinityzmu, choć  wyrywkowy,  prowadzi do  następującego pytania.Czy intuicja filozoficzna,  będąc źródłem  poglądów nie dających się dowieść ani  dedukcyjnie ani doświadczalnie,  legitymujących się natomiast pewną myślową elegancją, może mieć  znaczący wpływ na  postęp wiedzy? Tylko wtedy, gdy dzieje nauki dostarczą na to odpowiedzi twierdzącej , jest sens pytać o wartość poznawczą  filozoficznej intuicji nieskończoności.

Trzeba tu  zauważyć, że ów rys elegancji myślowej, choć tak słabo intersubiektywny, jak  mało która inna cecha teorii, odgrywa w dziejach nauki  wybitną rolę heurystyczną, na co mamy obfitą dokumentację w wypowiedziach Poincare’go,  Einsteina, Heisenberga i innych luminarzy.  Z tego względu pozwoliłem  sobie w tytule na retorykę zwrotu „Amor infiniti”.  Nie tylko na prawach opozycji do już funkcjonującego „Horror Infiniti”, lecz  także z tej racji pozytywnej, że elegancja oznacza urok wywołujący co najmniej sympatię, a ta w miarę jak się potęguje osiąga stadium uczuć dalece mocniejszych.  Zwierzenia na temat moich własnych w tej materii uczuć poczynię na samym końcu rozważań.

Istnienie takich intuicji oraz to,  jak znaczący bywa ich wpływ na treść  fizyki,  jest w historii nauki bogato udokumentowane. Przykład podręcznikowy to inspirowanie się fizyki w jej nowożytnych początkach  ideami starożytnego atomizmu z jego tendencją mechanicystyczną.   Neoplatońska metafizyka światła inspirowała w średniowieczu  optykę,  a ta z kolei u Newtona wpisała się w paradygmat atomizmu. Zdarzały się też przypadki, gdy intuicja filozoficzna prowadziła uczonych błędnym tropem. Leibniz, kierując się filozoficzną intuicją o niemożliwości oddziaływań na odległość,  krytykował  teorię grawitacji. Einstein zmodyfikował  swą pierwszą wersję ogólnej teorii względności pod wpływem przekonania o niezmienności wszechświata (co wykluczało ewolucję).  Przykłady można by długo mnożyć, ale  zatrzymajmy się przy  tych dwóch, przy — pomyłce Leibniza i pomyłce Einsteina — żeby zwrócić uwagę na zawodność filozoficznych  intuicji,  co zdarza się i wtedy, gdy kierują się nimi tytani myśli.  Mamy więc  niebagatelne przykłady negatywne, gdy  intuicja metafizyczna okazuje się być dla fizyki hamulcem, a nie napędem.

Takie doświadczenie zawodności demitologizuje intuicję jako ostatecznego i nieomylnego arbitra,  którą to  rolę przypisywał jej Kartezjusz, a także na swój sposób Kant (jeśliby zawierzyć intuicji przestrzeni uznanej przezeń  za ostateczną, nie doszłoby do powstania geometrii nieeuklidesowych).  Nie pozbawia to jej jednak obywatelstwa w dziedzinie ludzkich zdolności poznawczych,  a tylko zrównuje w prawach z innymi typami poznania, jak zmysłowe, z którego nie myślimy rezygnować, choć nieraz nas łudzi,  czy zdolność rozumowania, której nie odmawiamy skuteczności, choć  czasem błądzi.  W tym kontekście przypomina się wyważone stwierdzenia Alana Turinga.  Działanie intuicji polega na wydawaniu spontanicznych sądów, które nie są rezultatem świadomych toków rozumowania. Sądy te są często, ale bynajmniej nie zawsze, słuszne. („Systems of Logic Based on Ordinals”  („Proc. London Math. Soc.” 1939, ser. 2, 45 ).

Tak realistyczne pojmowanie intuicji — jako aktywności poznawczej  owocnej  i nieodzownej, ale nie wolnej od ryzyka, ustawia w należytej perspektywie intuicję filozoficzną. W tym także  tę, która stawia czoła problemowi nieskończoności.  Filozof nie musi się tłumaczyć z faktu kierowania się taką czy inną intuicją, skoro nie kryją się z tym matematycy. A  świadomość ryzyka błędu (po wyzwoleniu się z kartezjańskiego „triumfalizmu”), podzielana z kolegami z innych branż, uwalnia go od podejrzenia o naiwność, gdy daje się on prowadzić,  lecz nie bezkrytycznie, swoim intuicjom.

Intuicja filozoficzna nie  jest jedynie wewnętrzną sprawą filozofów. Powstające za jej sprawą obrazy świata potrzebne są innym naukom, w szczególności fizyce. Oto jak o tym mówi jednej z najwybitniejszych fizyków kwantowych XX wieku,  nawiązujący do idei filozoficznych Einsteina, David Bohm, w rozmowie zamieszczone książce  Daviesa i Browna (wspominam ją wyżej, w §4).  Pomysły naprawdę fundamentalnych nowych eksperymentów biorą się z rozważań filozoficznych. […] Nauka wymaga wielu elementów. Wymaga koncepcji ideowej, która wyprzedza doświadczenie. Jeśli wykluczy pan filozofię, ostatecznie wykluczy pan również te elementy. […]  W dalszym toku rozmówca  Bohma przypomina, że w matematyce do oceny teorii  służy znacząco kryterium elegancji,  na co Bohm odpowiada. Jeśli godzi się pan na elegancję matematyczną, dlaczego nie na elegancję pojęć [filozoficznych]? Każdy fizyk milcząco przyjmuje jakąś filozofię, ale filozofia powszechnie dziś przyjmowana jest wyjątkowo nieelegancka. (s.157n).

Zaszufladkowano do kategorii Epistemologia i ontologia, Światopogląd informatyczny | Dodaj komentarz

W sprawie „Horror Infiniti” — w Boże Narodzenie

Żeby nastrój świąteczny pojawił się też na tym blogu, komentuję tekst Pawła Stacewicza nie na sposób komentarza lecz na zasadzie wpisu mającego prawo do własnego tytułu, w którym pojawi się zwrot „Boże Narodzenie”. Jest to święto, które podpowiada temat nieskończoności słowami „MA GRANICE NIESKOŃCZONY” w najbardziej filozoficznej kolędzie — „Bóg się rodzi”. Daje do myślenia fakt, że w intencji autora miała to być figura poetycka w typie paradoksu, w kontekście innych metafor paradoksalnych, jak „blask ciemnieje” etc. Tymczasem, jeśli ma to być metafora wzięta z matematyki, to jest chybiona, bo przecież nie ma nic paradoksalnego w tym, że ciąg nieskończony ma granicę. W tym poetyckim potknięciu potwierdza się diagnoza Pawła Stacewicza o słabym jakby oswojeniu się ogółu ludzi z ideą nieskończoności.

A skoro jest taka świąteczna okazja do teologicznych spekulacji, to warto podnieść kwestię poważniejszą, którą zdarzało mi się zadawać teologom, ale nie udawało mi się uzyskać odpowiedzi. Jeśli o tym, którego narodziny oznajmia kolęda mówi się „Niekończony”, to jak  to rozumieć w świetle  Cantorowskiego aksjomatu  zbioru potęgowego?  Po pierwsze, czy jest sens, by teologia  przyswajała sobie matematyczne  pojęcie nieskończoności? Owszem, czynili tak np. Augustyn i Leibniz, ale może współczesna teologia powinna by rzecz przemyśleć od nowa — na gruncie aktualnego stanu matematyki?  A jeśli  jednak posłuży się matematyką w kwestii nieskończoności Boga, to stanie przed  zadaniem zmodernizowania myśli Augustyna, który uważał, że cechą umysłu Boskiego  jest operowanie zbiorem liczb — nieskończonym w sensie  nieskończoności aktualnej.  Jeśli tak, to  dzisiaj trzeba sprecyzować (czego nie potrafiono do czasów Cantora i Dedekinda) czy jest to zbiór przeliczalny, czy kontinuum, czy zbiór potęgowy zbioru o mocy kontinuum itd.?  Sam Cantor dawał na to  odpowiedź, ale sformułowaną na tak zawrotnym szczeblu teorii mnogości, że nie potrafię zacytować tego ze zrozumieniem.

Kwestii tej można dać formę eksperymentu myślowego, zapytując, czy do stworzenia świata wystarczyłaby Stwórcy (jeśliby istniał) skończona, choć kolosalna, moc obliczeniowa (tak uważa np. Ed  Fredkin), czy potrzebowałby mocy nieskończonej przeliczalnej (Frank Tippler), czy kontinuum (Freeman Dyson), czy jeszcze wyższej?  Pytanie to pozostaje także wtedy, gdy w wersji laickiej  pominiemy postać Stwórcy,  mianowicie jako pytanie o to,  jaka jest moc wszechświata jako zbioru elementów.

Oto parę tematów do świątecznej  medytacji, co daje obecnemu autorowi okazję życzyć  Czytelnikom, żeby to była medytacja owocna i przynosząca jak najwięcej ukontentowania i ukojenia  intelektualnego.

Zaszufladkowano do kategorii Epistemologia i ontologia, Światopogląd informatyczny | Otagowano | 12 komentarzy

Horror infiniti

Do niniejszego wpisu zainspirowała mnie dyskusja nad zagadnieniem poznawczego optymizmu, w której pojawiło się pojęcie nieskończoności, a wraz z nim zostało przywołane cantorowskie określenie strachu przed nieskończonością, czyli horror infiniti.
Wydaje mi się, że wątek ów zasługuje na osobną dyskusję – i stąd niniejszy wpis.

Zacznę zgodnie ze swoim belferskim temperamentem. Otóż z moich szkolnych obserwacji wynika, że wielu uczniów odczuwa odruchowy strach przed nieskończonością. Zwykłe liczby, nawet bardzo duże, i zwykłe działania na nich, nawet dość skomplikowane – to jest dla uczniowskiej wyobraźni coś uchwytnego. Gdy natomiast przychodzi policzyć granicę funkcji przy x dążącym do nieskończoności – wtedy zjawia się problem.
Intuicja uczniowska zawodzi na przykład wtedy, gdy pojawia się wyrażenie typu „zero razy nieskończoność” (czyli mówiąc obrazowo: splatają się ze sobą dwa procesy, z których pierwszy prowadzi do wielkości coraz mniejszych, a drugi do wielkości coraz większych), albo wyrażenie typu „jeden do potęgi nieskończoność” (czyli: jeden proces ciąży ku jedynce, a równoległy do niego, ten w wykładniku, pędzi ku nieskończoności). W wypadku pierwszym intuicja uczniowska podpowiada błędnie, że szukaną granicą musi być zero (bo zero razy cokolwiek daje zero), a w drugim, że nieuchronnie musi wypaść jeden (bo jedynka podniesiona do dowolnej potęgi daje jedynkę). Wiadomo tymczasem – o czym pouczają twierdzenia analizy matematycznej i wcale nietrywialny rachunek granic – że odpowiedź każdorazowo zależy od dokładniejszego kształtu „splecionych ze sobą” wyrażeń, a mówiąc nieco inaczej: od tempa opisywanych przez nie procesów. Przede wszystkim od tego, jak szybko dany proces zmierza ku nieskończoności, czyli jak „duże” nieskończoności wchodzą w grę.

Mamy zatem jeden z objawów cantorowskiego horror infiniti: chorobę jakby dziecięcą, bo typową dla osób, które stykają się z nieskończonością po raz pierwszy.
Skąd się ów objaw bierze? Złośliwością byłoby stwierdzić, że z nieuctwa. Wydaje mi się, że po części z trudnej materii zagadnienia, a po części, z odruchowego protestu: „po co to? po co badać funkcje w jakichś abstrakcyjnych sytuacjach granicznych (coraz bliżej zera i coraz dalej, ku nieskończoności), skoro mamy kalkulator/komputer i zawsze możemy obliczyć wartość funkcji dla konkretnego x (bardzo małego lub bardzo dużego); co więcej, możemy obejrzeć wykres funkcji na ekranie”.
O niepoprawności takiego nastawienia dalej.
Teraz zaś przejdźmy do filozofów.

Szczególnie dobrym przykładem filozoficznego horror infiniti jest stosunek do zagadnienia indukcji, indukcji niezupełnej. Otóż zastanawiając się nad istotą myślenia o czymkolwiek (czy to o faktach z życia codziennego, czy to o faktach naukowych), nieuchronnie dochodzimy do wniosku, że każda próba uogólnienia (indukcyjnego) musi być zawodna. Niezliczoną ilość razy wsiadamy do samochodu, przekręcamy kluczyk w stacyjce i ruszamy – nie możemy jednak przyjąć, że tak będzie za każdym razem. Podobnie w nauce: stawiamy dobrze uzasadnione hipotezy, akceptujemy je, bo mają oparcie w dotychczas zaobserwowanych faktach – nie możemy założyć jednak, że jakieś przyszłe fakty ich nie obalą.
Pesymistycznym uogólnieniem tego rodzaju spostrzeżeń jest wszelka myśl sceptycka, głosząca – mówiąc bardzo zgrubnie – że nie ma na świecie nic pewnego, że nie istnieje żadna niepowątpiewalna wiedza ogólna. A nie istnieje dlatego, że musiałaby czerpać swoje uzasadnienie z nieskończonej liczby przesłanek i musiałaby opisywać nieskończoną mnogość możliwości.
Trzeba zauważyć przy tym, że konsekwentny pesymista-sceptyk, podważając słusznie niezawodność indukcyjnych uogólnień, po prostu musi przejawiać horror infiniti. Nie może stwierdzić ozdrowieńczo, że posiadł wiedzę bezwzględnie pewną (o tym że nie istnieje wiedza bezwzględnie pewna); musi lękać się, że wszelka wiedza – również i ta, którą głosi – jest dotknięta zarazą nieskończoności.

A jak się ma nasz horror infiniti do dyskusji, która już rozgorzała w blogu. Moim zdaniem ma się tak, że niektórzy dyskutanci (w tym ja) zestawiają nieskończonościowy charakter niektórych problemów (np. takich, dla których trzeba się liczyć z nieskończonym lub nierozsądnie długim czasem algorytmicznego rozwiązywania) ze skończonością ludzkiego umysłu i otaczającego go fizycznego świata.
Niektórzy powiadają tak: cóż nam po tym, że pewne problemy są rozwiązywalne/obliczalne w zasadzie, skoro do ich faktycznego rozwiązania potrzeba więcej czasu niż liczba mikrosekund od początku znanego nam Wszechświata i/lub więcej cząstek elementarnych niż znajduje się w znanym nam Wszechświecie. A jeśli rzecznicy takich poglądów przyjmą, że umysł ludzki nie dysponuje jakimś przyrodzonym (intuicyjnym?) wglądem w nieskończoność, to mogą (choć chyba nie muszą) odczuwać zrozumiały lęk przed nieskończonością.

******

W tym momencie moglibyśmy stwierdzić smutno, że horror infiniti istnieje, że ma całkiem uzasadnione źródła, i że ci, którzy zastanawiają się nad nieskończonością muszą – w takim czy innym stopniu – ów horror przeżywać.

Moglibyśmy tak stwierdzić gdyby…
No właśnie, gdyby nie fakt, że natura ludzka ma odruchową skłonność do przezwyciężania lęku, a jedna z najbardziej skutecznych terapii polega na oswajaniu (czy może lepiej: przyswajaniu) zjawiska, które lęk powoduje.

I dokładnie taką terapię zastosowano w przypadku nieskończoności.
W toku wielowiekowego rozwoju nauk ścisłych, głównie zaś matematyki, udało się wytworzyć pojęcia, które dały nam lepszy wgląd w zagadnienie nieskończoności (być może pojęcia te odsłoniła ludzkiej wyobraźni matematyczna intuicja). Co więcej udało się zbudować wokół tychże pojęć całe teorie i będące ich częścią (algorytmiczne) rachunki.

Pora ujawnić jakie pojęcia mam na myśli.
Są to: pojęcie równoliczności zbiorów (przede wszystkim nieskończonych), pojęcie granicy (np. ciągu czy funkcji), oraz idea indukcji matematycznej.

Słów kilka o każdym z nich.

Dzięki pojęciu równoliczności zbiorów udało się uchwycić ważkie różnice między różnymi typami nieskończoności, które wcześniej zlewały się w jedno, nie dość jasne jeszcze, pojęcie po-prostu-nieskończoności. Udało się nadto powiązać te typy z różnymi rodzajami liczb (np. innego rodzaju nieskończoność trzeba było przypisać liczbom naturalnym, a innego rodzaju liczbom rzeczywistym). Dostrzeżono także, jako nieuchronny wniosek z twierdzenia Cantora o zbiorze potęgowym, że istnieje (przynajmniej w świecie matematycznych konstruktów) nieskończenie wiele rodzajów nieskończoności. To wszystko mogło wprawdzie wzmóc czyjś horror infiniti (wszak nieskończoność nieskończenie się rozmnożyła), z drugiej strony jednak, sprzyjało przyswojeniu nieznanego.

Dzięki pojęciu granicy – moim zdaniem dużo bardziej płodnym poznawczo niż poprzednie – udało się zrozumieć ściśle, dokąd mogą zmierzać procesy nieskończone. Okazało się, na przykład, że niektóre z nich pozornie tylko biegną w nieskończoność, naprawdę zaś są ograniczone (co pozwoliło uporać się z niektórymi paradoksami starożytnych). Na „granicznym fundamencie” wzniesiono imponujący gmach analizy matematycznej, wraz z kluczowymi dla niej rachunkami: rachunkiem granic właśnie oraz rachunkiem różniczkowo-całkowym.
Co bardzo ważne, z perspektywy tych rachunków możemy spoglądać całościowo, jak gdyby „z lotu ptaka”, na pewne obiekty nieskończonościowe, chociażby funkcje. W formie prostej ilustracji przywołajmy przykład „uczniowski” z początkowej część wpisu. Otóż żaden kalkulator, żaden komputer nie pozwoli nam obejrzeć funkcji w całości – możemy ją „podglądać’ wyrywkowo tylko, w takim lub innym zakresie i powiększeniu. Dzięki analizie matematycznej zyskujemy natomiast precyzyjny obraz całości – widzimy, czy i gdzie funkcja jest ciągła, jak zachowuje się przy punktach nieciągłości, gdzie rośnie, a gdzie maleje, jaką tendencję wykazuje na nieskończonych krańcach swojej dziedziny. Zyskujemy zatem całościowy wgląd w przebieg analizowanej funkcji. To wszystko są niby rzeczy elementarne, ale nader często nie rozumiane.

Dochodzimy wreszcie do idei indukcji matematycznej. Dzięki niej jesteśmy w stanie posiąść wiedzę bezwzględnie pewną o nieskończonym zbiorze obiektów (przeliczalnych). Na przykład taką, że liczność zbioru wszystkich podzbiorów zbioru n-elementowego wynosi dokładnie 2 do potęgi n-tej. W ten sposób (oczywiście nie za pomocą przytoczonego twierdzenia, lecz ogólnie, za pomocą matematycznej indukcji) pokonujemy nieskończoność definitywnie – potrafimy bowiem orzekać prawdziwie o nieskończonych zbiorach obiektów. Za naszą pewność płacimy oczywiście pewną cenę – nie orzekamy bowiem o obserwowanych tu i teraz obiektach świata fizycznego (do których miałaby zastosowanie indukcja nie-matematyczna), lecz o naszych konstruktach teoretycznych, przynależnych do świata obiektów matematycznych (które, być może, ale to już zależnie od interpretacji filozoficznej, odpowiadają w miarę ściśle jakimś zbiorom obiektów fizycznych).

Mimo wszystko jednak coś zyskujemy.
Zyskujemy kolejny wgląd w krainę nieskończoności, która nawet jeśli jest naszym tylko wytworem, napawa nas zrozumiałym lękiem.

******

Tyle tytułem wstępu do dyskusji, którą zagaiłem ze swojej perspektywy, zgodnie ze swoimi filozoficzno-matematycznymi zainteresowaniami.
Czekam na głosy ukazujące inne perspektywy…

Zaszufladkowano do kategorii Filozofia informatyki, Światopogląd informatyczny | 12 komentarzy

Racjonalistyczny optymizm Hilberta i Gödla — C

Odcinek C.  Potęga intuicji jako źródła algorytmów.

MOTTO.  Rozumowanie matematyczne można uznać w uproszczeniu za połączenie dwóch zdolności, które możemy nazwać intuicją i pomysłowością.  Działanie intuicji polega na wydawaniu spontanicznych sądów, które nie są rezultatem świadomych toków rozumowania. Sądy te są często, ale bynajmniej nie zawsze, słuszne.  — Alan Turing w studium „Systems of Logic Based on Ordinals” , 1939 (Proc. London Math. Soc. ser. 2, 45 ).

§1. Optymizmy nazbyt skrajne: algorytmizm i fudamentalizm.  Autor, który podejmuje temat mocno skomplikowany ma prawo do uproszczeń na wstępie, żeby potem rozsądnie dozować wprowadzanie czytelnika w zawiłość materii.  A gdy dyskurs należycie się rozkręci, pora przejść do  rozróżnień bardziej subtelnych.   W odcinku A mowa była o istnieniu Klubu Optymistów Poznawczych, w B przedstawiłem znamienitych tego klubu patronów bliskich naszym czasom — Hilberta i Gödla. Obecnie trzeba wejść głębiej w wewnętrzne zróżnicowania wśród postaw optymizmu poznawczego.

Istnieje jego postać radykalna, której wyznawcy wierzą, iż nie ma czegoś takiego jak intuicja. Jest  to ich zdaniem dobra wiadomość, gdyż pojęcie intuicji uważają za tak mętne,  nie dość operatywne,  toteż wyparcie go przez wysoce operatywne procedury algorytmiczne zapowiada spektakularne  sukcesy poznawcze, jak np. praktyczna możliwość rozwiązania każdego problemu  naukowego przez należycie zaprogramowany automat  (jak to się w swoim czasie marzyło Leibnizowi).

Obejmiemy tę szkołę myślenia mianem algorytmizmu, a więc jej zwolenników można   nazwać algorytmistami. Mieści się w tej kategorii np. główny nurt myślowy Koła Wiedeńskiego z lat 20-tych i 30-tych minionego wieku, obecnie  zaś obóz tzw. Silnej Sztucznej Inteligencji.  Algorytmizm Koła był niejako skondensowany w projekcie  tzw. logiki indukcji (krytykowanym stanowczo przez Karla Poppera),  w którym zakładano, że punktem wyjścia wszelkiej teorii naukowej są zdania rejestrujące  dane zmysłowe w sposób tak „czysty”, że dokonuje się to  bez udziału czynnika intelektualnego,  jakim ex definitione jest intuicja; z takich zaś zdań dzięki algorytmom logiki indukcji  miałyby się w sposób niezawodny wywodzić prawa nauki.

Był to optymizm przesadzony na parę sposobów. Przeoczono okoliczność, że  spostrzeżenia zmysłowe wyraża  się w zdaniach ogólnych,  jak „to jest okrągłe”, zaś  świadomość ogólności mieści w sobie pojęcie zbioru,  znajdujące się na wysokim piętrze abstrakcji, osiągalnym tylko dla intuicji logicznej.  Przeoczono również i to, że  wszelkie algorytmy,  a więc i te, które by pracowały na rzecz logiki indukcji powstają na gruncie teorii matematycznych; te startują z aksjomatów, a nie ma algorytmów produkujących aksjomaty.

W lepszej sytuacji  niż Koło Wiedeńskie zdają się być algorytmiści z obozu Silnej Sztucznej  Inteligencji.  Działają oni w tej wierze, że są w stanie stworzyć algorytmy heurystyczne, czyli prowadzące do odkryć naukowych (co tradycyjnie uważano za domenę intelektualnej intuicji),  a to dzięki temu, że mają możliwość  symulowania   pracy mózgu jako  twórczego autora odkryć. Tego projektu nie da skrytykować tak prosto,  jak w przypadku projektu wiedeńskiego, nie dysponującego taką  technologią.  Może kiedyś jakiś Smith lub Kowalski wyprodukuje sztucznego Hilberta lub Gödla, ale nie mając prawa do odrzucania tego z góry, nie mamy też obowiązku z góry w to wierzyć.

Drugi rodzaj  optymizmu,   który też  jest  przesadny, ale w przeciwnym kierunku, to fundamentalizm teoriopoznawczy. Cechował  on  Kartezjusza, po nim fenomenologów, a także (choć o inny chodziło fundament) wspomniane wyżej Koło Wiedeńskie oraz, ogólniej, nurt pozytywistyczny.  Pozytywizm z jednej strony, z drugiej zaś inspirująca się Kartezjuszem fenomenologia podzielają wiarę  w istnienie  niezawodnego,  nie dającego się  zakwestionować, i danego raz na zawsze fundamentu poznania, choć różnią się radykalnie co do jego natury.  U Kartezjusza jest to  intuicja intelektualna typu”Cogito”. Dla Koła Wiedeńskiego — elementarne dane zmysłowe. Punkty wyjścia tak odległe,  że trudno o większy dystans, ale w obu przypadkach traktowano uprzywilejowaną w danym systemie kategorię jako niewzruszony fundament całego gmachu  poznania.

Zaprzeczenie fundamentalizmu bywa określane jako fallibizm, a najdzielniej bodaj stawiają mu czoła różne odmiany pragmatyzmu.  Toteż  należałoby w tym kontekście poświęcić pragmatyzmowi więcej uwagi, ale żeby nie przeładować obecnego tekstu, odsyłam do artykułu  w periodyku „Studia Philosophiae Christianae”  pt. „On advancing frontiers of science.  A pragmatist approach”.  

Tutaj wystarczy wspomnieć, że pragmatyzm, świadom nierzadkich „wpadek” intuicji w dziejach nauki i filozofii, upatruje w fenomenie intuicji przesłankę do poznawczego optymizmu nie dlatego, że miałaby  ona na zawsze moc i trwałość fundamentu (jak np. sądził Kartezjusz o  Cogito), lecz w tym, że naprowadza na śmiałe przypuszczenia.  Jedne z tych przypuszczeń się potem sprawdzają inne nie, a gdy się sprawdzają by tak rzec, uporczywie, w zastosowaniach nie tylko teoretycznych lecz — co nie mniej istotne — w  praktycznych, to jest to certyfikat wprowadzający daną intuicję do panteonu wiedzy. Tak np. intuicja, by uzupełnić zbiór liczb o zero stworzyła teorię arytmetyczną sprawdzającą się wiekami w nieprzebranej masie zastosowań; na tej min. podstawie pragmatysta uznaje niesprzeczność i  prawdziwość arytmetyki.

§2.  Intuicje konserwatywne versus nowatorskie. Za którymi podążać? Próbując ocenić wiarogodność poznawczą intuicji, trzeba  zauważyć,  że  obejmuje się tym słowem dwa bardzo różne rodzaje aktów poznawczych, z których każdy ma swoje plusy i minusy. Adaptując do tego celu pojęcia polityczne, można mówić  o istnieniu intuicji konserwatywnych oraz intuicji nowatorskich.  Ten dobór określeń pomaga rozpoznać owe obecne po każdej stronie „za” i „przeciw”.  Konserwatyzm i nowatorstwo  w życiu społecznym tak się wzajem dopełniają,  jak układ hamulcowy i układ napędowy.   Podobnie w nauce.  Jej napędem są nowe idee,  jak te, z których powstały teoria grawitacji Newtona, geometrie nieeuklidesowe, teoria mnogości Cantora,  teoria promieniotwórczości (z jej początkami  w intuicjach Marii Skłodowskiej-Curie), teoria kwantów i tyle innych.

Łączyły się one z odrzuceniem dawniejszych mocno utrwalonych intuicji. Leibniz zdecydowanie odrzucał teorię grawitacji w imię tej intuicji,  że nie jest możliwe oddziaływanie fizyczne na odległość (actio in distans);  zwalczał też  koncepcję nieskończonego zbioru liczb w imię intuicji, że całość nie może być równa swej części właściwej (a taka równość cechuje zbiory nieskończone).  Kantowska intuicja przestrzeni nie dopuszczała innych geometrii niż euklidesowe.  Przed ideą promieniotwórczości bronili się obrońcy niepodzielności  atomu.  I tak dalej,  nie brak  brak tu przykładów o tyle efektownych, że nosicielami błędnych intuicji konserwatywnych bywali autorzy genialnych intuicji nowatorskich na innych polach, jak Leibniz w  swych paru pionierskich  rolach:  twórcy  analizy matematycznej,  inicjatora algebry logiki, czy  prekursora informatyki.

Intuicja konserwatywna przypomina mechanizm nawyku. Utrwalone nawyki  często czynią nasze działania efektywniejszymi niż próbowanie czegoś od nowa, zapobiegając porażkom niewczesnych nieraz prób. Tak ustabilizowany stan nauki słusznie się broni  przed nie  dość przemyślanym nowatorstwem.  Gdy biologowie radzieccy rzucili wyzwanie odwiecznemu poglądowi o dziedziczeniu przez organizm cech rodzicielskich, nauka się obroniła przed tą niedorzecznością, trwając konserwatywnie przy dawnym poglądzie.  Podobnie odrzuciła „rewelacje” z drugiego krańca spektrum, mianowicie rasistowskie.

Powstaje pytanie,  skąd wiedzieć, czy zachować się innowacyjnie, czy konserwatywnie, gdy chcemy posunąć naprzód wiedzę, czy to teoretyczną czy praktyczną.  Weźmy na warsztat pouczający epizod z historii konfrontowanych z praktyką poglądów politycznych.  Niech będzie to ewolucja  tych polityków  PRL, którzy sobie zapracowali na miano reformatorów zorientowanych (jak na ówczesne warunki) liberalnie, kierowali się więc po części jakimiś własnymi  intuicjami, odmiennymi od doktryny oficjalnej z jej anatemą dla liberalizmu.  Morał, do którego dojdziemy jest następujący.  W starciu dwóch intuicji, tej konserwatywnej, wyniesionej  z kursów markszizmu,  i tej drugiej, czerpanej z własnych obserwacji i przemyśleń,  w miarę upływu czasu zaczyna dominować ta druga. Dzieje się tak za sprawą coraz bardziej dotkliwych doświadczeń, uchwytnych nawet rachunkowo.

sobie zasłużył na miano teoretyka polityki, ale takiego, który refleksję teoretyczną uprawiał nie  w bibliotekach, lecz pod ciśnieniem  bieżącej praktyki. Mam na myśli Mieczysława Rakowskiego, którego wielotomowe pamiętniki dają obraz przemyśleń rewidujących jego  wyjściowe pozycje wpisujące się  zrazu  bez reszty w ekonomię i teorię polityczną marksizmu.

Marksistowska intuicja gospodarki tak się przedstawia,  jakby za model gospodarki państwa brać patriarchalne  gospodarstwo domowe roztropnie zarządzane przez głowę rodziny. Jeśliby każdy członek rodziny wydawał pieniądze według swego widzimisię, bez takiej odgórnej koordynacji, rodzina popadłaby w ruinę. Taki właśnie koniec wieszczył Marks kapitalizmowi, gdzie każdy przedsiębiorca działa na własną rękę, a nikt się nie troszczy o całość. Mamy tu przykład intuicji konserwatywnej, opartej na dobrze znanym i wypróbowanym modelu  gospodarstwa rodzinnego.  Wypróbowanym, ale tylko w pewnej skali, a Marks nie wziął pod uwagę, że wraz ze zmianą skali zmieniają się  prawa rządzące w danej dziedzinie (tu — w gospodarce).  Przy takim wzroście skali, jakim jest przejście  do makroekonomii, pojawia się min. prawo samoorganizacji, czyli (jak to nazwał F.Hayek) samorzutnego porządku — to, które się znalazło u podstaw nowatorskiej intuicji Adama Smitha.

§3. Pomysłowość, czyli wynalazczość (inwencja) niezbędna  jest nam w rozumowaniu dowodzącym   jakiejś prawdy. Niezbędna do tego, żeby wynaleźć przesłanki, od których  da się dojść do konkluzji,  oraz żeby dobrać stosowne  reguły wnioskowania.  A po co jest  intuicja? Po to, żeby móc być przekonanym o prawdzie przesłanek. Przekonanie  może brać się stąd, że  nasze przesłanki zostały dowiedzione na podstawie innych, ale że nie da się  tak iść w nieskończoność, ostatecznie docieramy do aksjomatów.

Gdy się mówi, że prawdziwość aksjomatów postrzegamy intuicyjnie,  można się czasem spotkać z wyznaniem słuchacza, że nie rozumie co to znaczy, bo słowo „intuicja nie  jest dla niego dość jasne. Skardze tej nie da się zapobiec, cytując jakąś definicję, skoro w definiowaniu, podobnie jak w dowodzeniu nie można iść w nieskończoność.  Jakieś pojęcia muszą być pierwotne, i wiele wskazuje, że do takich  należy pojęcie intuicji.

Sprawa ma się podobnie, jak z pojęciem widzenia oczyma (nota bene,  „intueri” znaczy po łacinie „widzieć”).  Kogo los nie pozbawił wzroku, ten dobrze wie, o co chodzi, a temu, kto jest od urodzenia niewidomy,  nie da się tego wytłumaczyć słowami.  Z tego względu proponuję prosty eksperyment,  w którym Czytelnik albo doświadczy własnej intuicji i taką drogą sobie uprzytomni, co przez to słowo gotów jest rozumieć, albo tego doświadczyć nie zdoła. W tym drugim przypadku zaleca mu się poniechanie lektury obecnego szkicu, gdyż jest w niej nieodzowne rozumienie terminu „intuicja”, tak jak został on tu zaczerpnięty z tekstu Turinga (zacytowanego za przekładem zawartym w książce: Andrew Hodges, „Turing”, przekład  Justyny Nowotniak,  Amber, Warszawa 1997, s. 34).

       W tym celu  należy napisać na kartce pięć numerów podanych dalej — w §2 — aksjomatów arytmetyki,  i przy każdym  numerze napisać TAK (tj. uważam dane zdanie za prawdziwe) lub NIE (uważam za nieprawdziwe)  lub  NIE WIEM.  Odpowiedzi na TAK i na NIE będą wymagać dalszej refleksji, mianowicie        zastanowienia,  jaki rodzaj poznania wchodzi w grę jako źródło przyjęcia lub odrzucenia danego sądu. Ktoś może powiedzieć, że są tym  źródłem spostrzeżenie zmysłowe, jak dla zdania „ten koń ma cztery nogi”;  ktoś inny może powiedzieć, że  dane zdanie jest tylko konwencją użyteczną do jakiegoś celu (tu trzeba powiedzieć do jakiego). W pierwszym przypadku glossa, w jaką zaopatrzy swą odpowiedź będzie empirystyczna,  w drugim — konwencjonalistyczna.

Jeśli natomiast ktoś powie „to jest oczywiste” (lub coś w tym rodzaju), nie powołując się na dane zmysłowe ani na takie czy inne ustalenia umowne, to znaczy, że dopuszcza jakieś inne źródło. Może to sobie nazwać źródłem X,   może też zaadaptować tradycyjny termin „intuicja”, co nie znaczy, że będziemy dokładnie wiedzieć, co się pod nim kryje; czym innym jest intuicja w sensie kartezjańskim, czym innym w kantowskim etc. Nie ma jednak powodu wchodzić tu w takie niuanse.  W obecnym kontekście wystarczy  prześledzić na wybranych przykładach związek tych sądów, przy których damy odpowiedź TAK (bez glossy empirystycznej i bez konwencjonalistycznej),   żeby się porozumieć co do sensu terminu „intuicja” na potrzeby obecnych rozważań.

Oto aksjomaty jako materiał do namysłu nad pojęciem intuicji.  Litera N oznacza liczbę naturalną,  gwiazdka operację następnika, # zaprzeczenie równości.

A1.  0 należy do N.

A2. Jeśli x należy do N,  to x* należy do N.

A3.  Jeśli x należy do N, to x*#0.

A4. Jeśli x i y należą do N oraz x*=y*, to x=y.

A5. Jeśli Z jest dowolnym zbiorem takim, że

—  a) 0 należy do Z,
— b) dla dowolnego x:  z tego, że x należy do Z wynika, że x* należy do Z,

to każdy element zbioru N należy do Z.

Te pięć  zdań  — układ aksjomatów arytmetyki liczb naturalnych, opublikowany w roku 1889, zwany od nazwiska twórcy aksjomatyką Peano [Giuseppe] — stanowi filar matematyki.  Z tego miedzy innymi względu, że wspiera on niezliczone algorytmy obliczeń, poczynając od tych podstawowych, jak algorytmy dodawania i mnożenia.   Warto więc przy każdym zastanowić się  nad potrójnym pytaniem: czy uznaję dane zdanie za prawdziwe?  skąd wiem o jego prawdziwości? jak nazwać to źródło, z którego wiem o prawdziwości. Jeśli nazwać je intuicją,  jak to się powszechnie czyni, to  objawi nam się z całą mocą potęga intuicji jako źródła algorytmów.

 

Zaszufladkowano do kategorii Filozofia nauki, Światopogląd racjonalistyczny | Dodaj komentarz